Szczegóły męczeństwa Polaków na Wołyniu są przerażające. Zostały
zebrane i opracowane przez Leona Karłowicza i Leona Popka i wydane
w dwóch grubych tomach książki pt. Śladami ludobójstwa na Wołyniu.
Zawarte są w nich mrożące krew w żyłach świadectwa mieszkańców Wołynia,
którym udało się ujść z życiem. Dawna mieszkanka Beresteczka wspomina: "
W nocy 31 grudnia (1943 r.) zginęła Polka Krystyna Wróbel, z dwojgiem
dzieci. Bandyci przybili je gwoździami do desek łóżka. Również zginął
jej mąż, Ukrainiec z Kijowa (...). Najprawdopodobniej zostali spaleni
żywcem, bo dom spłonął. (...) napadnięto na wieś Komaczówka niedaleko
Beresteczka i wymordowano 35 osób. Było to w lipcu 1943 r. Masakra
była okropna: obcięte nosy, uszy, języki, powyjmowane oczy, skóra
z rąk jak rękawiczki pościągana. Staruszek na plecach miał wycięte
na skórze i osolone «105». Miał bowiem 105 lat. W takich męczarniach
skonał. Było też dziecko wydane przez Ukrainkę: głowa rozdeptana,
nóżki i rączki rozdarte wystawały z beta. Napis był taki: «polski
orzeł»". Mordów dopuszczały się bandy UPA.
Była mieszkanka Orzeszyny mieszkająca obecnie w Zamościu,
Zofia Szwal, wspomina o okrutnych mordach, które miały miejsce w
jej rodzinnych stronach. W dniu 11 lipca 1943 r. w Orzeszynie zamordowano
w ciągu pół godziny 306 osób. Palono zabudowania, rozkradano majątek.
Okazją do mordów były niedzielne nabożeństwa, na których gromadzili
się Polacy. Były mieszkaniec Rudni wspomina wydarzenia, które miały
miejsce w parafii w Kisielinie w niedzielę 11 lipca 1943 r.: "Zorganizowali
napad o godz. 11.00, zaraz jak rozpoczęła się Msza św.; okrążyli
kościół, wpadli do kościoła i zaczęli strzelać do ludzi. Dużo zranili
i zabili, zranili także księdza. Tam nie było warunków do ucieczki,
bo kościół był okrążony. Można było tylko uciekać do zakrystii, a
stąd na górę na piętro plebanii i bo tam ksiądz miał swoje pokoje.
Drzwi z zewnątrz były pozamykane, więc bandyci tam nie mogli się
dostać. Zaczęli stawiać duże drabiny, żeby się do tych ludzi dostać,
ale ludzie się bronili, rozbierali piece w pokojach i rzucali cegłami
na nich. Ukraińcy podpalili drzwi wejściowe z balkonu na piętro.
Ludzie mieli trochę wody, zaczęli gasić. Ale wody było mało, to ludzie
oddawali swój mocz - kobiety i mężczyźni - i ugasili drzwi. Gdy skończyły
się cegły i ludzie nie mieli czym się bronić, to moja najmłodsza
siostra (...) z koleżanką (...) wpadły do drugiego pokoju i przyciągnęły
maszynę do szycia do okna, gdzie była ta drabina i rzuciły tę maszynę
na nich. Drabina się połamała i jednego z napastników potłukła, a
może nawet i zabiła. Dopiero wtedy napastnicy się uspokoili. (...)
Tak zakończyła się obrona plebanii przed Ukraińcami".
Śmiercią męczeńską zginęło 21 kapłanów rzymskokatolickich
pracujących na tamtych terenach, a 4 zostało rannych. Na skutek działań
UPA ok. 70% parafii przestało istnieć. Kościoły zostały zniszczone
lub zdewastowane. Równocześnie Polacy byli represjonowani przez okupantów
niemieckich. W obozach koncentracyjnych przebywało 36 księży. 17
zostało zamordowanych przez Niemców. Trzeba z naciskiem powiedzieć,
że nie wszyscy Ukraińcy występowali przeciwko Polakom. Byli także
tacy, którzy zdecydowanie przeciwstawiali się działaniom swoich współziomków
i ostrzegali Polaków o planowanych akcjach przeciwko nim, za co spotykała
ich często bardzo okrutna kara. Zofia Szwal wspomina: "Banderowcy
stosowali też terror wobec swoich, szczególnie tych, którzy nie podporządkowali
się ich rozkazom. W Gruszowie niektórzy Ukraińcy sprzeciwiali się
zaplanowanym mordom i nie uczestniczyli w nich. Przypłacili za to
życiem. Zostali powieszeni na drzewach obok cerkwi. Nie pozwolono
rodzinom pogrzebać ciał. Nad rozkładającymi się w lipcowym słońcu
zwłokami unosiły się roje much i stada ptactwa. Tego upiornego obrazu
dopełniały łuny pożarów, wycie bezpańskich psów i potworny lęk przed
tym, co przyniesie dzień następny. Tam, gdzie niedawno tętniło życie,
teraz dymiły pogorzeliska i płynęła niewinna polska krew". Również
wśród banderowców byli ludzie, którzy ułatwiali Polakom ucieczkę
z miejsca kaźni. Były również akcje odwetowe Polaków skierowane przeciwko
Ukraińcom.
Wiosną 1944 r. na Wołyń wkroczyły znowu wojska sowieckie.
Nakazały biskupowi łuckiemu Adolfowi Szelążkowi opuszczenie diecezji
i udanie się za Bug. Bohaterski biskup, liczący 80 lat, twardo odpowiedział,
że bez zgody Ojca Świętego nie może opuścić diecezji. Na początku
1945 r. został uwięziony przez NKWD pod kłamliwym zarzutem gromadzenia
niebezpiecznych dokumentów oraz szpiegostwo na rzecz
Watykanu. Dopiero na skutek starań Stolicy Apostolskiej
został uwolniony w 1946 r. i wydalony do Polski. 13 księży zostało
zamordowanych, 22 umieszczono w łagrach. Ludność katolicką i ocalałych
kapłanów zmuszono do opuszczenia Wołynia i udania się na teren Polskiej
Rzeczypospolitej Ludowej. Wielu z nich zamieszkało na Ziemiach Odzyskanych.
Byli i tacy, którzy przybyli na Zamojszczyznę. Mimo, że zadomowili
się tu na dobrze, to jednak nie mogą zapomnieć ojczystej ziemi wołyńskiej,
co wyraziła następująco Zofia Szwal: "Żyje ona głęboko w sercach
tych, którzy tu mają swoje korzenie. Wszyscy kochamy tę ziemię i
do niej dążymy. Ukochany Wołyń żyje w pamięci nas wszystkich. Pamiętamy
tę ziemię żyzną i bogatą, radosną i szczęśliwą, jak też umęczoną
i skrwawioną. Tak bardzo bolą zadane rany. Mijają lata a serce krwawi.
Tragedia wołyńska - to otwarta rana, która nigdy nie zagoi się. (
...) Te groby mówią o granicach Rzeczypospolitej. Tutaj każda grudka
przesiąknięta jest naszą krwią, łzami, bólem i niewysłowioną tęsknotą.
Ta ziemia nas woła! Tak pięknie powiedział poeta Edward Cimek (Wołyńska
rapsodia): Milczenie mogił jest narodzin krzykiem, a płomień pamięci
- to życie". Bez tej miłości do rodzinnej ziemi nie można żyć! To
miłość do niej daje siłę i nadzieję, pobudza do czynu".
Wyrazem tego czynu jest organizowanie każdego roku na zamojskiej
Rotundzie Mszy św. za pomordowanych na Wołyniu. W tym roku odbyła
się 9 czerwca. Przybyli na nią Wołyniacy z całej Polski, była obecna
szefowa kancelarii prezydenta RP, przedstawiciele władz samorządowych.
W okolicznościowej homilii, którą wygłosiłem, rozwinąłem w aspekcie
wychowawczym słowa Błażeja Pascala: "Niebezpieczne jest zanadto pokazywać
człowiekowi, jak bardzo podobny jest zwierzętom, nie wskazując mu
jego wielkości. Również niebezpieczne jest zanadto mu ukazywać jego
wielkość bez jego nikczemności (...). Nie trzeba, aby człowiek mniemał,
że jest równy bydlętom ani aniołom, ani żeby nieświadom był i jednego,
i drugiego, ale aby wiedział jedno i drugie". Wraz ze mną Mszę św.
odprawiał były wikariusz parafii Świętego Krzyża w Zamościu, ks.
Franciszek Ostrowski, który oczyma dziecka widział tragedię mieszkańców
rodzinnej miejscowości na Wołyniu. Jego świadectwo złożone na zakończenie
Mszy św. zrobiło niesamowite wrażenie na uczestnikach uroczystości.
Wołyniacy jeżdżą w rodzinne strony, gdzie upamiętniają miejsca
martyrologii swoich rodziców, rodzeństwa, krewnych znajomych. Wielu
z nich wyraz swojej miłości do ojcowizny dają poprzez kulturę. Stosunkowo
dużo twórców kultury naszego regionu wywodzi się z Wołynia np. Krzyzstof
Kołtun, Leon Karłowicz, Alfreda Magdziak, Władysław Sitkowski, Edward
Cimek, Wiera Kucharska, Władysława Grudzińska. Z Wołynia wywodzi
się też Józef Przytuła, dyrektor Polskiej Orkiestry Włościańskiej
im. Karola Namysłowskiego, która uświetniała uroczystości na Rotundzie,
oraz kompozytor Włodzimierz Sławosz Dębski, którego kompozycje były
wykonywane. To miłość do ojczystej ziemi "daje siłę i nadzieję, pobudza
do czynu".
Pomóż w rozwoju naszego portalu