Amerykańskie społeczeństwo, jako instytucja o długiej, demokratycznej historii, jest wyjątkowo „obywatelskie”. Za oceanem aktywność polityczną Amerykanów widać niemalże na każdym kroku. Świadczą o niej nie tylko tłumy na wiecach wyborczych czy sam system prawyborów, w którym to zwykli wyborcy, a nie partyjni bossowie oddolnie wybierają nominata swojej partii do startu w wyborach prezydenckich. W okresie trwania kampanii wyborczej rekordową popularnością cieszą się różnego typu gadżety promujące konkretnego polityka. I tak oto mamy kubki z wizerunkiem Hillary Clinton, czapki ze sloganem wyborczym Donalda Trumpa czy też koszulki z podobiznami kandydatów. W przydomowych ogródkach zdobiących przedmieścia wszystkich miast w USA wbija się tabliczki reklamujące kandydata, który zdobył serca domowników. Jednym słowem – agitację polityczną dostrzec możemy wszędzie, również na samochodach, na których Amerykanie lubią umieszczać naklejki wyrażające ich światopogląd. Gdy jest się w Stanach w okresie kampanii prezydenckiej, nie sposób zatem uciec od polityki. Amerykańska demokracja ma charakter masowy – aktywnie uczestniczy w niej olbrzymia część społeczeństwa.
Wyjątkowe wybory
Reklama
Kampania prezydencka A.D. 2016 jest na swój sposób bezprecedensowa we współczesnej historii USA. Wyróżniają ją bezpardonowość i ostry, cięty język. Obie strony są zmotywowane do zwycięstwa i gotowe przekroczyć granice dobrego smaku, by osiągnąć swój cel. Nie bez znaczenia pozostaje też olbrzymi poziom frustracji w amerykańskim społeczeństwie. Przekonanie, że waszyngtońskie elity zawiodły, stało się głównym motorem napędowym zarówno dla kampanii Donalda Trumpa – startującego z ramienia Partii Republikańskiej, jak i dla Berniego Sandersa – który ubiegał się o nominację Demokratów.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Dwie największe partie polityczne w Ameryce reprezentują w wyborach nominaci, których źle ocenia ponad połowa amerykańskich wyborców. To chyba największy paradoks tegorocznych prawyborów. Uwidocznił on zjawisko kryzysu przywództwa. Chociaż początkowo wśród Republikanów walczących o nominację było kilku mocnych kandydatów, to jednak żadnemu z nich nie udało się przekonać do siebie wystarczającej liczby wyborców.
– Większość pozostałych republikańskich kandydatów, uznawanych za przedstawicieli establishmentu, traktowana była przez wielu wyborców jako część problemu. Drugie miejsce Teda Cruza było tylko kolejnym dowodem potwierdzającym nastroje panujące wśród wielu Amerykanów. Cruz został znienawidzony przez republikański establishment. Ten fakt oraz nieprawdopodobny sukces Sandersa w prawyborach Partii Demokratycznej pokazują, że ten rok to czas autsajderów – tłumaczy dr Robert Gorman z Uniwersytetu Stanowego w Teksasie.
Dlaczego Trump?
Reklama
Gdy rozmawiałem ostatnio z pochodzącym z Nowego Jorku amerykańskim żołnierzem, członkiem załogi czołgu M1 Abrams, który brał udział w obchodach Święta Wojska Polskiego, zapytałem go o wybory w USA. Po chwili namysłu odpowiedział, że początkowo popierał lewicowego Berniego Sandersa, ale obecnie jest zwolennikiem Donalda Trumpa. Jak wyjaśnił, woli, żeby prezydentem był nowojorski miliarder, który czasem gada głupoty, niż Hillary Clinton, która po prostu kłamie. To nie jest odosobniony przypadek. Wielu sympatyków mającego polskie korzenie socjalisty Sandersa deklaruje, że na jesieni woli oddać swój głos na Trumpa, a nie na kandydatkę Demokratów – Hillary Clinton. Dla wielu Amerykanów, nawet tych utożsamiających się z lewicą, jest ona uosobieniem oszustwa i korupcji.
– Trump, używając prostego języka, mówił o problemach, które wielu białych przedstawicieli klasy średniej oraz niższej średniej uznawało za zaniedbane, takich jak zagraniczne pakty handlowe, imigracja i zagrożenie islamskim ekstremizmem – mówi „Niedzieli” dr Gorman.
Reklama
Główny trzon wyborców nowojorskiego miliardera stanowią biali mężczyźni bez wyższego wykształcenia. To oni w dużej mierze zasilają tzw. klasę pracującą, która w ostatnich latach dość mocno odczuła osłabienie gospodarcze i kryzys ekonomiczny z 2008 r. W dodatku obserwujemy jednocześnie dwa niekorzystne dla tej grupy społecznej zjawiska. Pierwszym z nich jest automatyzacja przemysłu. Nowoczesna technologia i maszyny sukcesywnie zastępują siłę ludzką i wypierają człowieka z wielu zawodów. Drugi problem to odpływ miejsc pracy do krajów, w których płace są znacznie niższe. Amerykańskie firmy coraz częściej przenoszą swoją produkcję do Chin i Meksyku, gdzie wytwarzanie różnych produktów i dóbr jest po prostu znacznie korzystniejsze z ekonomicznego punktu widzenia. Oczywiście, na tym procederze najbardziej cierpią gorzej wykształceni Amerykanie. To właśnie ich serca zdobył Donald Trump, składając liczne obietnice uporania się z tym problemem. Kandydat Republikanów twierdzi, że zmusi amerykańskie firmy do utrzymywania fabryk na terenie USA m.in. przez nakładanie cła na produkty wytworzone w krajach o tańszej sile roboczej. Ponadto chce on renegocjować niekorzystne, jego zdaniem, pakty handlowe zawarte przez administrację ustępującego prezydenta Baracka Obamy.
– Większość Amerykanów uważa, że gospodarka jest w złym stanie. Wskaźnik aktywności zawodowej jest na historycznie niskim poziomie i choć statystyki bezrobocia są dość optymistyczne, lepiej nie mówić tego milionom Amerykanów, którzy w wyniku frustracji zaprzestali już nawet szukania pracy – mówi dr Gorman. – Donald Trump z powodzeniem wykorzystał powszechne przekonanie, że Ameryka jest w kryzysie – dodaje.
Jak tłumaczy mój rozmówca, osoby, które nie poszukują pracy, nie są liczone jako bezrobotne. To powoduje, że sytuacja na amerykańskim rynku pracy wygląda zdecydowanie lepiej, niż ma to miejsce w rzeczywistości. Prawda jest taka, że w ostatnich latach miliony Amerykanów straciło pracę, a wielu z tych, którzy pozostali aktywni zawodowo, pracuje na pół etatu. Slogan wyborczy Donalda Trumpa: „Uczyńmy Amerykę ponownie wielką”, z powodzeniem trafił do konserwatywnego elektoratu za oceanem.
Donald w tarapatach
Reklama
Olbrzymi sukces republikańskiego kandydata w prawyborach był wiatrem w żagle jego kampanii. Teraz jednak obserwujemy na jego wodach polityczną flautę – okręt, u którego sterów stoi kapitan Trump, płynie coraz wolniej. Perspektywa ewentualnej wygranej Donalda Trumpa na jesieni staje się coraz bardziej marzeniem ściętej głowy. Wiele wskazuje na to, że kandydatka Demokratów okaże się dla Trumpa tym, czym feralna góra lodowa okazała się dla Titanica. Miliarder traci do Hillary Clinton we wszystkich sondażach.
– Nie sądzę, aby Trump tracił poparcie swoich zwolenników, którzy zdają się wciąż stać po jego stronie. Jego problemem jest zdobycie poparcia ludzi spoza naturalnej grupy jego zwolenników – uważa dr Gorman.
Reklama
Obecnie przewiduje się, że ma on mniej więcej 20 proc. szans na zwycięstwo. Według sondażu przeprowadzonego przez Reutersa i Ipsos w połowie sierpnia, Donald Trump przegrywał z Hillary Clinton o 5 punktów procentowych. Tak sytuacja wygląda w skali kraju. Ameryka nie wybiera jednak swojego prezydenta w wyborach bezpośrednich – tak jak to ma miejsce w Polsce. Za oceanem obywatele wskazują głowę państwa w wyborach pośrednich. Wyborcy oddają głosy w swoich stanach, a każdy ze stanów ma przydzieloną odpowiednią liczbę elektorów. To oni będą brać udział w ostatecznym wyborze prezydenta. W USA panuje zasada – zwycięzca bierze wszystko! Ten z kandydatów, który wygra w danym stanie, zbiera wszystkie głosy elektorskie. Dlatego tak kluczowe dla amerykańskich kampanii prezydenckich są tzw. swing states, czyli stany „wahające się”. Żaden z kandydatów nie ma w nich znaczącej przewagi i dlatego to one rozstrzygają o wyniku wyborów. Problem Donalda Trumpa polega na tym, że może on nie być w stanie zwyciężyć w wystarczającej liczbie kluczowych stanów. Ostatnio odnotował spadki poparcia w bardzo ważnych rejonach – w Pensylwanii, Wirginii oraz w New Hampshire. Do niedawna były to stany o statusie wahających się, dzisiaj skłaniają się już ku kandydatce Demokratów. Takich miejsc na politycznej mapie USA jest więcej. Mimo wszystko Trump nadal ma realne szanse na przeprowadzkę do Białego Domu.
– W nadchodzących miesiącach Clinton będzie musiała stawić czoła kolejnym uszczerbkom na jej i tak już podważonej wiarygodności. Jeżeli Trump nauczy się miarkować swój język i skupi uwagę na oczywistych wadach i słabościach Clinton oraz jeśli pojawią się kolejne poważne oskarżenia pod adresem byłej sekretarz stanu, Trump wciąż ma szansę na wygranie wyścigu o Biały Dom – twierdzi dr Robert Gorman. – W każdym innym roku, w ewentualnym starciu z jakimkolwiek innym republikaninem, Clinton byłaby w poważnych tarapatach na tym etapie kampanii – zapewnia.
Przyszły prezydent USA musi zdobyć przynajmniej 270 elektorskich głosów. Według sondaży, Trump może obecnie liczyć na 164 elektorów. W puli pozostają jednak stany „wahające się”. Jeżeli uda mu się przekonać ich mieszkańców, a także jeżeli Hillary Clinton powinie się noga na jej własnym terenie, to w Białym Domu może pojawić się kolejny prezydent z ramienia Partii Republikańskiej.
* * *
Tomasz Winiarski
Student dziennikarstwa, amerykanista zafascynowany kulturą, polityką i historią USA. Dziennikarz dla Polonii w Stanach Zjednoczonych. W życiu stara się kierować mottem: Nie ma rzeczy niemożliwych!