Reklama
Ludzie wymagający opieki paliatywnej są zdesperowani, ogarnięci lękiem, umęczeni cierpieniem. Służba zdrowia leczy do czasu, gdy chory rokuje nadzieję na wyzdrowienie. Gdy rokowania nie są pomyślne, pacjent przestaje się liczyć. Staje się dla szpitali jedynie zawadą. Chora na raka pacjentka, u której wystąpił, z winy szpitala, zator płucny i poczynił spustoszenia w osłabionym chorobą organizmie, w jednym ze szpitali przeżyła horror. Zaczęto traktować ją jak powietrze, w końcu wypisano do pustego domu. Nikt jej nie poinformował o dalszym sposobie postępowania. Lekarz lakonicznie stwierdził, że to już koniec. W stanie strasznego wyczerpania - zarówno fizycznego, jak i psychicznego - trafiła w końcu do hospicjum. I tam miała wrażenie, że znalazła się w raju. Doskonała opieka, życzliwość, cierpliwość. Wspaniała posługa duszpasterska, która pozwoliła na ponowne poukładanie relacji z Panem Bogiem. Wszystko to sprawiło, że dwa ostatnie miesiące życia pozwoliły chorej na spokojne, godne odejście. Takich przypadków jest bardzo wiele. Często bezduszny, biurokratyczny świat szpitali kontra hospicyjna miłość, życzliwość i pomoc w cierpieniu. Pracujący tam lekarze, pielęgniarki, wolontariusze sprawiają, że pacjent pomimo swojej ciężkiej choroby nie czuje się na marginesie życia. Jest w centrum uwagi tych ludzi, którzy podchodzą do niego z szacunkiem i miłością.
Dla chorych dużym zaskoczeniem jest opieka i troska wolontariuszy. Wiedzą, że dla lekarzy, pielęgniarek hospicjum jest miejscem pracy, ale wolontariusze... Dlaczego tak bezinteresownie, tylko z potrzeby serca poświęcają swój czas na opiekę nad pacjentami? Wielu ludziom trudno to zrozumieć. W dzisiejszym konsumpcyjnym, egoistycznym świecie taka postawa jest niezrozumiała. Dlaczego młode dziewczyny zamiast rywalizacji w wyścigu szczurów, bezproblemowego życia, poświęcają swój czas ludziom, którzy już stoją na krawędzi śmierci? Co ich do tego skłania?
Dotknięcie dobra
Reklama
- Gdy dowiedziałam się, że moja mama ma raka, cały świat się zawalił - wspomina Iza. - Od wielu lat chorowała poważnie na serce, walczyła z depresją. Operacja na nowotwór piersi nie wchodziła w grę. Bardzo mamę kochałam, byłam z nią wyjątkowo związana. Na szczęście wyparła chorobę ze swej świadomości. Nasilające się bóle traktowała jako dolegliwości reumatyczne. Bardzo źle tolerowała środki przeciwbólowe. Rzuciłam stałą pracę, aby opiekować się leżącą mamą. Byłam całkowicie załamana, zagubiona. W takiej psychicznej rozsypce zwróciłam się o pomoc do hospicjum domowego, działającego przy warszawskim kościele św. Zygmunta. Tam znalazłam wsparcie zarówno dla mamy, jak i dla siebie. Lekarz, z którym mogłam się kontaktować, i wspaniała pielęgniarka pomogli złagodzić ten mroczny czas. Z czasem wybłagałam Pana Jezusa o miłosierdzie dla mojej mamy. Bóle, będące wynikiem przerzutów do kości, ustąpiły.
Pewnego dnia przyszła zapowiedziana wcześniej wolontariuszka.Młoda, ładna dziewczyna, kończąca studia na wydziale prawa. Wniosła tyle ciepła i serdeczności. Wszystko robiłam przy mamie sama, tak że Aneta była bardziej potrzebna mnie niż chorej. Zbliżyłyśmy się bardzo do siebie. Opowiadała mi o swoich troskach i radościach, o godz. 15 klękałyśmy i odmawiałyśmy Koronkę do Miłosierdzia Bożego. To ona namówiła mnie, abym wyszła z domu, odetchnęła innym powietrzem, spojrzała na świat. Widziałam, że polubiły się z moją mamą. Rozmawiały o wierze, życiu, o literaturze. Aneta czytała mamie artykuły prasowe, książki. Mogłam bez obawy wyjść choćby na krótki spacer. Wiedziałam, że w razie potrzeby ona się mamą zaopiekuje.
Za oknami była piękna wiosna, maj. Moja mama bardzo kochała przyrodę. Rozmawiała o tym z Anetą. I dziewczyna wpadła na, wydawało mi się, karkołomny pomysł. Zorganizowała wyprawę do Łazienek. Zaangażowała swojego narzeczonego. Wypożyczyła wózek inwalidzki. Przewiozłyśmy mamę samochodem do parku. Była taka szczęśliwa, że mogła jeszcze zobaczyć zieleń, posłuchać śpiewu ptaków. Widziałam, z jaką żarliwością dziękowała Anecie za tę eskapadę. Zawsze będę pamiętała ten ostatni spacer mamy, jej szczęśliwą twarz i nas idących alejkami parku. Aneta była w moim życiu takim dobrym duchem. Sprawiła, że w rozpaczy odejścia najbardziej kochanej osoby potrafiłam dostrzec bezinteresowność i miłość, którą można dać cierpiącym ludziom.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Trzy dziewczyny
W każdym hospicjum takich wspaniałych dziewczyn jest wiele, zarówno tych, które pracują przy chorych, jak i tych poświęcających swój wolny czas na pracę w biurze hospicyjnym. Są ofiarne, przepełnione chęcią niesienia pomocy i miłością do drugiego człowieka.
Asia Wąsik, 37-letnia pedagog, od wielu lat zajmuje się pracą w domowym hospicjum. Mówi, że do tego zajęcia skłoniła ją wiara i to ona zawsze pomaga jej w trudnych chwilach. Pamięta, że od młodzieńczych lat zawsze chciała pomagać innym. Zaraz po maturze szukały z koleżanką miejsca, w którym mogłyby realizować swoje pragnienia. Gdy wracały z pieszej pielgrzymki na Jasną Górę, spotkały w pociągu pielęgniarkę, która pracowała w hospicjum. Z taką żarliwością mówiła o swojej pracy, że zaraziła tą ideą dwie dziewczyny. Po przeszkoleniu Asia trafiła do pracy w domowym hospicjum. Początkowo towarzyszyła jej obawa, że nie podoła wyzwaniom. Tak się złożyło, że jej pierwsi podopieczni zaraz po jej początkowych wizytach umierali. Bała się, że przylgnie do niej przydomek wolontariuszka śmierć. Z czasem przyszli inni chorzy, którymi mogła opiekować się dłużej. Nigdy nie miała lęku przed zetknięciem się ze śmiercią. Problemem dla niej było coś innego. Bardzo przywiązywała się do swoich podopiecznych i potem, gdy odchodzili, brakowało jej ich obecności. Pamięta pana Henryka, którego odwiedzała przez dwa i pół roku. Początkowo skierowano ją do opieki nad jego żoną, ale ona szybko odeszła. Pan Henryk również chorował na nowotwór, tylko u niego choroba postępowała wolno. Asia bardzo zżyła się z panem Henrykiem. Odszedł niespodziewanie, podczas jej urlopu. Gdy się z nim żegnała, był jeszcze w dobrej formie. Bardzo przeżyła jego śmierć i jeszcze przez długi czas podświadomie tak organizowała swoje zajęcia, aby nie kolidowały z wizytami u pana Henryka. - Co ja robię, przecież jego już nie ma - tłumaczyła sobie. W swojej pracy spotykała się często z dobrocią, jaka emanuje od ludzi cierpiących. Jedna z chorych mówiła, że niczego nie potrzebuje, bo nie chciała sprawiać innym kłopotu. Była wzruszona i zażenowana ofiarnością opiekujących się nią ludzi. Asia pamięta także chorego, do którego przychodziła w zimowe dni. Zanim cokolwiek mogła przy nim zrobić, musiała pozwolić, aby pan Adam wziął jej zziębnięte ręce w swoje i ogrzał.
Asia uważa, że praca w hospicjum bardzo ją ubogaciła. Nauczyła pokory, cieszenia się każdą chwilą, która jest przemijająca. Jest szczęśliwa, że może nieść pomoc cierpiącym ludziom.
Ania Sarna ma 34 lata. Z hospicjum zetknęła się podczas choroby swojej mamy. Zainteresowali ją ludzie, którzy bezinteresownie niosą pomoc umierającym. - A może to jest mój sposób na życie - pomyślała. Natknęła się gdzieś na ogłoszenie o szkoleniu wolontariuszy hospicyjnych. Zgłosiła się. Wie, że dokonała właściwego wyboru. Odnalazła w tej pracy spokój, radość z tego, że może komuś pomóc.
Ania Rączka - 31 lat, informatyk z zawodu. Od dawna czuła w sobie potrzebę niesienia pomocy innym, ale jeszcze nie wiedziała, która forma będzie dla niej najlepsza. Gdy na raka zachorowała jej babcia, bez wahania zgodziła się na opiekę nad nią. Babcia była pacjentką hospicjum domowego. To wtedy Ania po raz pierwszy zetknęła się z wolontariatem. Po śmierci babci zgłosiła się do pracy w hospicjum. Co dla niej jest najważniejsze? Ma wewnętrzną potrzebę niesienia pomocy cierpiącym ludziom. Bardzo ceni sobie kontakty z osobami pracującymi w hospicjum. - Kontakt z nimi ubogaca moją psychikę - twierdzi. - To wspaniali ludzie, oddani bezgranicznie swojej pracy. Ania ma jeszcze małe doświadczenie jako wolontariuszka. Opiekowała się tylko jedną chorą. Przychodziła do niej kilka razy w tygodniu. Nawiązała się między nimi serdeczna więź, ale pacjentka po miesiącu umarła. Teraz Ania czeka na nowe zlecenia. Swoją pasją zaraziła koleżankę, która jest zainteresowana taką formą pomocy. Ania twierdzi, że w jej środowisku ludzi młodych bardzo popularne są różnorodne dziedziny pracy charytatywnej. To jeden ze sposobów spędzania wolnego czasu przez młodych.
Miłość i dobroć są ciche, nierozpychające się. Na co dzień mało zauważalne, zdawałoby się - przegrywające z głośnym i nachalnym złem, epatującym z łamów prasy, ekranów telewizorów. I dopiero zetknięcie z ciężką chorobą pozwala nam dostrzec dobro w drugim człowieku i zrozumieć słowa kard. Stefana Wyszyńskiego: „Miłość doświadczana, ta dopiero się liczy! - w męce i doświadczeniu najlepiej się ją poznaje”.
* * *
O pracy w hospicjum w Warszawie przy ul. Tykocińskiej mówi jego dyrektor ks. Andrzej Dziedziul - Laureat nagrody Totus 2012 w kategorii „Promocja człowieka, praca charytatywna i edukacyjno-wychowawcza”
Opiekujemy się chorymi z prawobrzeżnej Warszawy i okolic. Zgłaszanych jest ok. 400 chorych, z tego ok. 100 miesięcznie odchodzi. Przyjmujemy każde zgłoszenie chorego i nie wyobrażamy sobie, abyśmy kazali komuś czekać na pomoc dwa, trzy tygodnie. Czas w hospicjum biegnie inaczej. Za kilka tygodni tego chorego może już wśród nas nie być. Taka postawa wymaga od personelu ogromnej pracy, determinacji i świadomości tego, że za przekroczone limity przyjęć NFZ nam nie zapłaci. Tu, w hospicjum, nikt nie liczy czasu poświęconego cierpiącym ludziom. Chorzy, którzy do nas trafiają, są często źle leczeni. Stąd nagromadzenie przykrych objawów - duszności, zaparć. W niektórych przypadkach da się je zaleczyć. Druga sprawa to psychika chorych, beznadziejność swojej sytuacji, samotność i porzucenie. Dopiero nasza praca, życzliwość i miłość sprawiają, że chory znów czuje się pełnowartościowym człowiekiem. Początkowo chorzy często powtarzają za narzucaną im kulturą, że nie chcą żyć. Dopiero gdy poczują się kochani, inaczej traktowani, zaleczy się objawy - zmieniają swoje nastawienie do życia. Potrafią wyzwolić się z beznadziei. Zwykło się uważać, że medycyna paliatywna to trzecia kategoria. Nic bardziej mylnego. Aby zostać lekarzem hospicyjnym, trzeba być bardzo mądrym i wykształconym. To tu lekarz spotyka się z całym spektrum chorób, słabości. Podobnie pielęgniarka.
Na brak wolontariuszy nie narzekamy, chociaż są pewne kłopoty z obsługą godzin przedpołudniowych czy nocnych, gdy młodzi ludzie pracują lub uczą się. Ciągnie ich do nas ta dobra aura miłości, inne spojrzenie na śmierć - nie w kontekście rozpaczy, tylko troski i szukania rozwiązania problemów. To u nas odkrywają, że czas umierania jest czasem dojrzewania. Stykają się ze sprawami, które są na nowo odkryte, głębiej. Muszą zrozumieć, że chorzy mają często ambiwalentny stosunek do takiej formy pomocy. Wolontariusz jest bowiem traktowany jako ktoś dziwny. Warszawa jest miastem samotnym. Ludzie chcą opieki, a zarazem boją się. Trudno im zrozumieć, że ktoś przychodzi do nich z miłością i nic w zamian nie chce. Nie odwiedza ich dlatego, by ich okraść, oszukać, podpatrzeć, ale aby pomóc.
Wolontariusze są szkoleni, przygotowywani do problemów, z jakimi będą się stykać, ale także uświadamiani, co może ich w tej pracy pociągać, w czym mogą odnaleźć satysfakcję.
(I. G.)