ŁUKASZ GŁOWACKI: - Czy pamięta Ksiądz swoje pierwsze spotkanie z Janem Pawłem II? Jakie zrobił wtedy wrażenie?
KS. PRAŁ. KONRAD KRAJEWSKI: - Miałem nogi jak z waty. To było 13 czerwca 1987 r. na łódzkim Lublinku. Kiedy się z nami witał, ręką wskazał na moją czuprynę. Miałem wtedy krucze włosy, a do tego było ich bardzo dużo. Poczułem się trochę nieswojo, bo pomyślałem, że są za długie! Ale pewnie chodziło po prostu o to, że choć taki młody, to już odpowiadam za liturgię!
- Ćwierć wieku temu na Lublinku kilkaset tysięcy osób uczestniczyło w papieskiej Mszy św. Większość stała daleko, ale Ksiądz pełnił służbę przy ołtarzu. Jak Ksiądz wspomina to wydarzenie?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
- Byłem tak pochłonięty przygotowaniami, że niewiele wtedy o tym myślałem. Jeśli już, to tylko o jednym: żeby wszystko jakoś wyszło. Tak jak nasze mamy, kiedy jest jakieś przyjęcie: oby się nic nie przypaliło i nie rozlało… Stres był tym większy, że ja byłem wtedy diakonem, a mój biskup powierzył mi troskę o liturgię. Gdy Papież powiedział, że chce sobie zrobić zdjęcie ze wszystkimi dziećmi - a było ich 1500 - pomyślałem, że to żart! Ale to się stało naprawdę, udało się i nawet ładnie wyszło. Do dziś przy różnych spotkaniach wspomina o tym abp Piero Marini (ówczesny ceremoniarz Ojca Świętego), mówiąc, że zachowaliśmy zimną krew i profesjonalizm. A było o to naprawdę trudno.
- Wiele lat później Papież wezwał Księdza do Watykanu jako ceremoniarza. O czym wtedy Ksiądz pomyślał?
- Bezpośrednio wezwał mnie abp Piero Marini, mistrz ceremonii papieskich, ale na pewno ta decyzja była wcześniej konsultowana. Nie obawiałem się pracy przy celebracjach papieskich, ponieważ przedtem, jeszcze podczas studiów w Rzymie odbyłem taką praktykę. Obawiałem się przede wszystkim pracy w biurze. Abp. Mariniego znałem jeszcze jako księdza, był moim wykładowcą. Wiedziałem więc, że jest bardzo wymagającym człowiekiem, który jednak najpierw wymaga od siebie, a dopiero później od innych. Nie dorównywałem mu pod żadnym względem: ani językowym (włada biegle 5 językami), ani pod względem kultury osobistej, a przede wszystkim świętości. Czułem od samego początku, że to „zbyt duży wiatr na moją wełnę”. Pocieszała mnie jedynie informacja umieszczona w prośbie do mojego Biskupa: że zostałem „wypożyczony” tylko na 3 lata - na Wielki Jubileusz Roku 2000. Obaw było naprawdę wiele, było jednak coś, co dodawało mi odwagi - już na Lublinku, podczas przygotowań do pielgrzymki Papieża w Łodzi, doskonale rozumieliśmy się z ks. Marinim, choć nie znałem nawet jednego słowa po włosku. No może tylko poza jednym: pizza!
Reklama
- W takiej sytuacji chyba nietrudno o błędy. Popełniamy je przecież wszyscy. Czy pamięta Ksiądz jakąś swoją pomyłkę z czasów spędzonych w otoczeniu Jana Pawła II?
- Bp Marini wyjechał na kilka dni. Papież miał w tym czasie wizytację w jednej z rzymskich parafii. Pojechałem więc sam jako ceremoniarz. Nie było też wtedy bp. Dziwisza. Tylko ks. Mokrzycki i ja byliśmy przy Ojcu Świętym i odpowiadaliśmy za cały przebieg spotkania z wiernymi. Do Mszy św. posługiwali mali chłopcy z parafii. Jak to Włosi, pełni fantazji i rozpierającej energii. Do Papieża np. mówili na dzień dobry: „Ciao, Papa!”. Kiedy z Papieżem znaleźliśmy się już w prezbiterium, zorientowałem się, że jeden z ministrantów, który miał pięknie złożone ręce i urocze włoskie spojrzenie, gdzieś zapodział mszał. Wydawało się to wręcz nieprawdopodobne, bo przecież sam mu go dawałem. Nogi się pode mną ugięły. Papież miał za chwilę wygłosić powitanie, wszystkie kamery skierowane były już na Ojca Świętego - a ja nachylam się do Papieża i proszę, by rozpoczął i… improwizował, bo zginęły przygotowane teksty. Poprosiłem osoby z watykańskiej ochrony, by odszukały mszał, i to najlepiej ten właściwy. Ojciec Święty niczego nie dał po sobie poznać. Mszał dostarczono tuż przed czytaniami. Ministrant zostawił go po drodze na parapecie w korytarzu, bo był dla niego zbyt ciężki i przeszkadzał mu w patrzeniu na Papieża. I jak tu nie kochać Włochów!
Reklama
- W tej sytuacji Papież nie dał po sobie nic poznać, ale został zapamiętany jako człowiek wrażliwy na potrzeby innych. Czy zdarzały się momenty, gdy owe potrzeby zauważał niejako przy okazji - na obrzeżach spotkań czy na marginesie rozmów?
- Bardzo często, gdy byliśmy w jakimś kraju, nie wspominając już o Polsce, wypytywał o poszczególne osoby: jak sobie radzą, co z chorobami, o których wiedział; prosił o przekazywanie pozdrowień; zapewniał o modlitwie. Sekretarze prawie każdego dnia kładli Papieżowi na klęczniku karteczki z prośbą o modlitwę. Kiedyś na ten klęcznik trafiła prośba o udaną operację dla mojej mamy. Gdy mnie później spotkał, powiedział: modliłem się! To była bardzo ważna pomoc.
- Modlitwa, więź z Chrystusem jest dla każdego księdza sprawą fundamentalną. Czego w tej kwestii nauczył się Ksiądz od Jana Pawła II?
Reklama
- Ojciec Święty zanim wyszedł do ludzi, najpierw rozmawiał z Bogiem. Widziałem, jak klęczał w zakrystii, choć miliony głośno skandowały, przywołując go do siebie. Gdy do nich wychodził, czuło się, że reprezentował Chrystusa. On Go sobą nie zasłaniał. Podobnie po zakończonym spotkaniu czy celebracji - znowu klękał i wtedy nic go nie interesowało, nawet to, że czas gonił. Musiał porozmawiać z Bogiem, podziękować Mu, przytulić się do Niego. Staram się go w tym naśladować, żeby do świętych czynności, do sprawowania sakramentów nigdy nie przystępować bez przygotowania. Idąc codziennie na godz.15 do konfesjonału, modlę się za tych, którzy przyjdą i wyspowiadają się, a potem wypełniam tę samą pokutę, którą zadałem penitentom. Często w drodze modlę się słowami ks. Jana Twardowskiego:
Aniele Boży, Stróżu mój,
spowiednik ze mnie lichy,
więc gdy spowiadam, wspomóż mnie,
jak na obrazkach cichy.
Jeśli przypadkiem która z dusz
przy stule mej uklęknie -
anielskie swoje ręce złóż,
modląc się przy nas pięknie.
I uproś, bym jej w końcu dał
to, co najbardziej drogie -
tak odszedł, aby mogła być
sam na sam z Panem Bogiem.
- Zapytam jeszcze o kulisy przygotowań papieskich pielgrzymek. Kiedy Papież odwiedził Łódź, ówczesne władze nie były do tej wizyty nastawione przyjaźnie. Ale i Jan Paweł II, i papież Benedykt XVI pojawiali się w różnych miejscach, które nie były im przychylne. Pamięta Ksiądz szczególnie wrogą atmosferę wokół pielgrzymki?
- Liturgiczne przygotowania rozpoczynamy wówczas, kiedy cały program pod względem dyplomatycznym i logistycznym jest już zatwierdzony, a więc ustalony jest czas, miejsce i sposób pobytu Papieża w danym kraju. Przyjeżdżając kilka tygodni wcześniej przed wizytą Ojca Świętego, wszędzie spotykamy miłą, ujmującą wręcz atmosferę i niesamowitą życzliwość. Tak było i nadal jest w każdym kraju. Nawet w krajach arabskich czy w Turcji. O sytuacjach, o które Pan pyta, dowiadujemy się najczęściej z doniesień prasowych. Nie dotyczy to jednak bezpośrednich przygotowań do wizyty papieża.
- Każdy z nas szuka wspólnoty - zakładamy rodziny, spotykamy się z przyjaciółmi, rozwijamy w grupach religijnych. Jak to wygląda w Księdza przypadku? Obecna praca to życie na obczyźnie, w dodatku niemal stale „na walizkach”...
Reklama
- Moja rodzina jest teraz tutaj - w biurze, gdzie przygotowujemy celebracje papieskie. Stanowią ją także ci, którzy spowiadają się u mnie każdego dnia w godz. od 15 do 16; należą do niej uczestnicy czwartkowych Mszy św. przy grobie Jana Pawła II. W każdy czwartek są u mnie w domu Nieszpory, a potem kolacja, na które przychodzą księża i świeccy pracujący czy studiujący w Rzymie, siostry zakonne, osoby przyjezdne… To moja „czwartkowa rodzina”. To prawda - walizkę mam zawsze przygotowaną, ale choć muszę sporo podróżować, to i tak żyję sprawami naszego kraju; interesuje mnie nawet, jaka jest dzisiaj pogoda w Łodzi, czy w Suwałkach zakwitły już przebiśniegi… Bardzo często dostaję prośby o modlitwę za kogoś z Polski przy grobie Jana Pawła II. Wtedy szybko biegnę, by o tym wszystkim powiedzieć Bogu za przyczyną bł. Papieża. Moja „rodzina” ciągle się więc powiększa. Inna sprawa, że często ktoś mnie poznaje dzięki temu, że przez długich siedem lat byłem przy Janie Pawle II, a i teraz widać mnie przy Benedykcie XVI. Uśmiechają się do mnie, proszą o modlitwę… Są to ludzie z wielu zakątków świata. Czasem te spotkania mają miejsce w Bazylice św. Piotra: proszą, bym pomodlił się przy grobie Jana Pawła II, a przecież jesteśmy w jego pobliżu. Aż mnie ciarki nieraz przechodzą, bo ja jestem przecież tylko łodzianinem, członkiem świętego „Kościoła grzeszników”, zwykłym księdzem… Ale ci ludzie są pewni, że bł. Jan Paweł II „lepiej” wysłucha tego, kto był przy jego śmierci.
- Czy Jan Paweł II wspominał czasem swoją wizytę w Łodzi w 1987 r.?
- To raczej bp Marini przy różnych okazjach przypominał o tym Papieżowi, zwłaszcza o tym wyjątkowym zdjęciu z dziećmi pierwszokomunijnymi na Lublinku. Do dzisiaj jest to jedyna na świecie taka celebracja, podczas której 1500 dzieci w obecności Ojca Świętego przyjęło Pierwszą Komunię św. Papież przy tych okazjach zawsze - we właściwy sobie sposób - potwierdzał: „Tak, tak, pamiętam”.
- To było ćwierć wieku temu, a Papież zmarł siedem lat temu. Dzieci, które dzisiaj są w najmłodszych klasach szkół podstawowych, już Jana Pawła II nie pamiętają. Co powiedziałby im Ksiądz o Papieżu Polaku? Jakim był człowiekiem?
- Najpierw w każdym z nas starzeje się ciało (odmawia nam posłuszeństwa), potem rozum (zapominamy nawet, jaki dzisiaj jest dzień) - ale serce nigdy się nie starzeje! Jan Paweł II był piękny, bo w jego sercu zawsze była wiosna. Choć coraz bardziej niedomagał, przestawał chodzić i mówić, to jednak wszyscy do niego nadal ciągnęli i chcieli się z nim spotkać. Dlaczego? Bo on reprezentował Pana Boga. Promieniował Nim. Nie zasłaniał Go - nawet swoją chorobą. Jego serce było ukształtowane na wzór Serca Jezusowego. Było po prostu piękne. Kto jest blisko Pana Boga, ten po ziemi roznosi niebo. Taki był i taki jest Jan Paweł II.
- Następca Jana Pawła II, papież Benedykt XVI ogłosi Rok Wiary. W motu proprio „Porta fidei” zauważył, że Kościół otoczony jest dzisiaj przez ludzi w dużej mierze obojętnych wobec nauczania Chrystusa. Co w Roku Wiary możemy zrobić, żeby do nich dotrzeć?
- Dla Kościoła i dla Polski jesteśmy najbardziej pożyteczni wtedy, kiedy jesteśmy święci, gdy swoją osobą, swoim zachowaniem, swoim stylem życia, nie zasłaniamy Boga, a wręcz Go „objawiamy” i odsłaniamy! Gdy Dziesięcioro Bożych przykazań staje się moim życiem, to wtedy Pan Bóg we mnie „oddycha”, i to się udziela także wszystkim wokół. Dobro jest zaraźliwe - potrafi uczynić nie tylko mnie samego pięknym człowiekiem, ale również przemienić wszystko wokół mnie. Stańmy się więc ludźmi świętymi - dzięki temu po życiu razem tu, na ziemi, będziemy zawsze razem także w niebie.