Reklama
W dobrym nastroju wracał do domu. Wstąpił jeszcze na chwilę do pobliskiego kościoła Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia w Łagiewnikach. Często tu ostatnio zaglądał za sprawą coraz popularniejszego w Krakowie nabożeństwa do Miłosierdzia Bożego. Ludzie przychodzili tu chętnie i powtarzali sobie nadzwyczajne historie o pewnej zakonnicy, która została pochowana na przyklasztornym cmentarzu. Nazywała się Faustyna Kowalska. Zmarła niespełna rok przed wybuchem wojny i miała podobno niezwykłe objawienia. Karol czytał krążące w ręcznych odpisach fragmenty jej dzienniczka. Faustyna opisywała w nim wizje i nakazy związane z praktykowaniem miłosierdzia oraz modlitwy, które podobno miał jej podyktować sam Jezus. Zaglądał tu czasem w trzecie niedziele miesiąca, gdy o trzeciej po południu odprawiano specjalne nabożeństwa do Miłosierdzia, modlił się przed wynoszonym wtedy do prezbiterium obrazem namalowanym według wskazówek Faustyny. Przychodził tu również, gdy wracał z pracy w ciągu dnia. Tak jak dziś.
Wizyta nie trwała długo. Pięć minut wystarczyło mu na odmówienie modlitwy zwanej Koronką do Miłosierdzia Bożego. Podniósł się z kolan, opuścił kościół i powędrował ulicą biegnącą w dół do torów kolejowych, a potem skręcił w stronę Matecznego.
Szedł powoli poboczem drogi. W pewnej chwili poczuł gwałtowne uderzenie i dotkliwy ból. Czuł jeszcze, że pada na ziemię, ale przed oczyma zrobiło mu się ciemno.
***
„Ależ wielka ta ciężarówka!” - pomyślała Józefa Florek, widząc z okna tramwaju pojazd, który jechał niebezpiecznie blisko pobocza ulicy. Tramwaj akurat zatrzymał się na przystanku. Kobiecie wydawało się, że usłyszała coś jakby uderzenie. Wysiadła i spojrzała na drugą stronę jezdni. Wtedy zobaczyła mężczyznę leżącego na ziemi. „O Boże, on chyba nie żyje” - pomyślała, biegnąc ku niemu. Teraz widziała już, że miał na sobie robocze ubranie, a na nogach zwykłe drewniaki. Pochyliła się nad nim i z ulgą stwierdziła, że oddycha. „Co robić?” - myślała przerażona. W tej chwili usłyszała szum silnika nadjeżdżającego samochodu. Niewiele myśląc, wybiegła na środek jezdni i podniosła obie ręce. Samochód zatrzymał się, a ona zmartwiała, widząc, że wysiada z niego Niemiec w oficerskim mundurze. Natychmiast dostrzegł leżącego na ziemi robotnika. Rozejrzał się dookoła. Parę metrów dalej był rów. Niemiec pokazał go kobiecie i wymownym gestem kazał zaczerpnąć z niego trochę wody i skropić twarz nieprzytomnego. Ale to nie pomogło.
- Trzeba do szpitala - powiedział łamaną polszczyzną i podniósł się. Akurat nadjeżdżała kolejna ciężarówka. Kierowca gwałtownie nacisnął hamulce na widok podniesionej ręki oficera.
Niemiec zajrzał do szoferki.
- Zabierzcie go natychmiast na Kopernika - polecił, wskazując na leżącego przy drodze Lolka.
***
„Sali sin ser notada, estando ya mi casa sosegada”. Usłyszał te hiszpańskie słowa gdzieś w tyle głowy, niewyraźnie. Bardzo lubił to zdanie, jak zresztą cały poemat św. Jana od Krzyża. Już jakiś czas temu postanowił się nauczyć hiszpańskiego, żeby lepiej zrozumieć tę niezwykłą książkę, którą mu dał - któżby inny - oczywiście, Jan Tyranowski. Polskie tłumaczenie wydawało się Lolkowi dobre, ale niepełne, więc zaczął poznawać oryginał i porównywać go z polską wersją. Niektóre frazy jakoś same, bez specjalnej nawet nauki weszły mu do głowy, jak ta: „Sali sin ser notada,/estando ya mi casa sosegada” - Wyszłam nie spostrzeżona,/Gdy chata moja była uciszona. To było zakończenie pierwszej strofy poematu o nocy ciemnej.
Ciemność. Ostatnia rzecz, którą zapamiętał. Przedtem uderzenie, później ból, potem ciemność. Co się stało? Gdzie teraz jest? Spróbował otworzyć oczy. Zobaczył najpierw słabe światło żarówki, poruszył lekko głową w bok. Ujrzał znajomą twarz.
- Jan? - zapytał słabo.
- Leż spokojnie, miałeś wypadek. - Tyranowski pochylił się nad nim. - Potrąciła cię ciężarówka. Jakaś kobieta sprowadziła pomoc. Wielkie szczęście. Mogłeś zginąć na miejscu.
Teraz zrozumiał. Po raz drugi znalazł się o włos od śmierci. Przypomniał sobie tamten wypadek, jeszcze w Wadowicach, gdy wypalił rewolwer w ręku Banasia.
- Mogłeś zginąć, ale żyjesz - powtórzył krawiec. - Musisz być chyba okropnie głodny. Całą dobę nic nie miałeś w ustach. Trzeba teraz o ciebie dbać. Widać Pan Bóg czegoś od ciebie chce, skoro wybawił cię z takiej opresji. A, wiesz, po drodze do ciebie wstąpiłem na Tyniecką. Pomyślałem, że może przyda ci się lektura. Kotlarczykowie dali mi pisma św. Jana od Krzyża, które ci pożyczyłem. - Tyranowski położył książkę przy łóżku Lolka. - Zdaje się, że ostatnio czytałeś właśnie to. I jak wrażenia?
- Chyba teraz spojrzę na to na nowo - powiedział Lolek. - Ale rzecz jest piękna.
- Nie tylko piękna, ale i skuteczna. Zajdziesz daleko, jeśli będziesz się stosował do tych zasad.
- Tak daleko jak pan?
Tyranowski nie odpowiedział.
- To nie zależy od nas - odparł po chwili. - Trzeba dać się prowadzić. Drogi są różne. Jedni muszą wspinać się po stromym stoku, innym Pan Bóg przygotowuje wiele stopni, wtedy łatwiej się wchodzi, choć też kosztuje to wiele.
Westchnął lekko.
- No, pójdę już, powiem chłopcom, że ich zelator już wraca do zdrowia - Jan wstał z krzesła i uścisnął Karola.
„Czym były te stopnie, o których mówił?” - pomyślał, patrząc na wychodzącego krawca. Jego słowa przypomniały mu całą jego drogę od śmierci matki i brata, przez tamten wypadek u Banasiów, wojnę i to wszystko, co ona przyniosła, włącznie z odejściem ojca, aresztowaniami bliskich mu osób i tym wczorajszym wydarzeniem. Był Janowi wdzięczny za wiele rzeczy, ale chyba najbardziej za to, że stykając się z nim, zaczynał widzieć różne wydarzenia z innej perspektywy. Tak jak ten wypadek, który - wiedział o tym - był kolejnym schodkiem we wspinaczce. Dokąd? Sięgnął po książkę leżącą na nocnym stoliku. Otworzył ją i zaczął czytać:
ŚPIEW DUSZY
W noc jedną pełną ciemności,
Udręczeniem miłości rozpalona,
O wzniosła szczęśliwości!
Wyszłam nie spostrzeżona,
Gdy chata moja była uciszona.
Bezpieczna pośród ciemności,
Przez tajemnicze schody osłoniona,
O wzniosła szczęśliwości!
W mroki ciemności, w ukrycie wtulona,
Gdy chata moja była uciszona.
W noc pełną szczęścia błogiego,
Pośród ciemności, gdzie mnie nikt nie dojrzał,
Jam nie widziała niczego,
Nie miałam wodza ni światła innego
Ponad ten ogień, co w sercu mym gorzał.
On mnie prowadził jasnością
Bezpieczniej niźli światło południowe,
Tam, gdzie mnie czekał z miłością,
Gdzie nikt nie stanął istnością,
O którym miałam przeczucie duchowe.
Pomóż w rozwoju naszego portalu