Być może o Otylii Jędrzejczak powstanie kiedyś film, bo - jak twierdzą niektórzy - jej życie to gotowy scenariusz na fascynujące kino. Sportowe rekordy, złote medale, pieniądze jak manna z nieba... i osobista tragedia. A potem bolesne wznoszenie się do lotu, niczym zraniony motyl, któremu podcięto skrzydła. Można powiedzieć, że to cud, iż po straszliwym wypadku Otylia żyje. I znów wygrywa w zawodach.
Jak dawniej, sześć razy w tygodniu o piątej rano jest już na basenie i przepływa dziennie 15 kilometrów. A stając na podium, podnosi wysoko rękę, wskazując palcem w górę. Daje znać, że bez Boskiej pomocy zwycięstwo nie byłoby możliwe. I pomyśleć, że jako mała dziewczynka bała się wody jak ognia.
„Motylek” chciał tańczyć
Reklama
Można powiedzieć, że o jej pływaniu zadecydowało schorzenie. Gdy była dzieckiem, lekarz zdiagnozował skoliozę i zalecił jako terapię chodzenie na basen, by przez pływanie, wzmacniała mięśnie pleców, budując z nich mocne rusztowanie dla skrzywionego kręgosłupa. - Na początku bałam się wody. Nie chciałam wchodzić do basenu bez mamy - przyznaje Otylia. Przezwyciężyła lęk i od szóstego roku życia pokonywała już koleżanki na dystansie 25 metrów na basenie w Rudzie Śląskiej. W tym mieście ojciec i wujek pracowali jako górnicy w kopalni „Halemba”. W wieku ośmiu lat uhonorowano ją już za zwycięstwo pierwszym pucharem. Potem jakoś tak samo poszło. Choć próbowała również szermierki, a w głowie snuła marzenia, by płynąć po parkiecie w tańcu towarzyskim niczym Ginger Rogers i Fred Astaire. I pewnie te taneczne pragnienia stałyby się rzeczywistością, gdyby nie fakt, że była nad wiek wyrośnięta, a partnerzy sięgali jej… do ramion, nie mogła więc z nikim stworzyć pary.
Dziś możemy za ten zbieg okoliczności dziękować losowi. Dzięki temu z Polski rodem mamy mistrzynię w pływaniu, z której jesteśmy dumni. Nigdy w tej dziedzinie sportu nie zdarzyło się nam mieć tak znakomitego zawodnika. Potęgą w pływaniu były: Australia i Stany Zjednoczone. Siermiężna Polska, gdzie brakowało basenów, była poza wszelką konkurencją. Wyjątek stanowił Marek Petrusewicz, który jako pierwszy pływak z Polski został dwukrotnie rekordzistą świata na 100 metrów w stylu klasycznym i zdobywcą srebrnego medalu w Mistrzostwach Europy w Turynie w 1954 r.
Na taką zawodniczkę jak Otylia polski świat sportowy czekał od zawsze. A ona, odkąd zaczęła trenować pływanie, szła jak burza. Sama przyznaje, że sukces uzależnia. Ciągle chce się więcej i więcej. - Stres zamieniam w wolę walki. Jestem nabuzowana, co pomaga w dalszym starcie - mówi Otylia, którą czasem przed startem z tremy boli brzuch. W 1999 r. w Moskwie zdobyła mistrzostwo Europy na 100 i 200 metrów stylem motylkowym i od razu przeskoczyła do grupy seniorów, przywożąc z zawodów w Stambule brązowy medal, zdobyty w swojej koronnej konkurencji. Nie przypadkiem mówią na nią „Motylek”. Ale podczas zawodów z trybun pływalni kibice skandują dla dopingu: Oti!, Oti! Rok później wracała z Helsinek już jako mistrzyni Europy na 200 metrów, a za porażkę uznała piąte miejsce w olimpijskich zawodach w Sydney. W Antwerpii w grudniu 2001 r., w dniu swoich 18. urodzin, została mistrzynią Europy, wygrywając wyścig na 200 metrów stylem motylkowym.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Labrador nie przyniósł szczęścia
Reklama
Była gwiazdą reprezentacji Polski na igrzyskach olimpijskich w Atenach w 2004 r., gdzie została mistrzynią olimpijską na 200 metrów stylem motylkowym oraz zdobyła dwa srebrne medale na 100 metrów motylkiem i na 400 metrów w stylu dowolnym. Posypały się nagrody pieniężne i wielkie kontrakty reklamowe. No i auta. Polski Komitet Olimpijski nagrodził ją kwotą 280 tys. złotych i fiatem Stilo. Dostała też citroena dla najlepszego sportowca 2004 r. Jej roczne dochody z reklam szacowano na milion złotych. W prasie kolorowej, w telewizji, na reklamowych billboardach było jej pełno. Po powrocie z Aten do Polski obsypano ją kwiatami, zaszczytami i noszono na rękach. Jeszcze przed olimpiadą narzeczony nałożył jej na palec zaręczynowy pierścionek z białego złota, z brylantowym oczkiem. Planowała założyć rodzinę, mieć dzieci. Brakowało tylko białego labradora, o którym od dawna marzyła. Ale i to marzenie się ziściło. Gdy wróciła z olimpiady, na lotnisku czekał zakochany narzeczony ze szczeniakiem w prezencie. Było jak w bajce. Fotografie, wywiady, zdjęciowe sesje. - Uważałam, że mam wszystko. Kochającą rodzinę, przyjaciół, zdrowie, sukcesy - przyznaje Otylia. W takich okolicznościach łatwo się zagubić.
Dla Otylii opoką była wiara. - Przed każdym skokiem do wody, czy to na treningu, czy na zawodach, muszę się przeżegnać. Tak nauczyła mnie matka. Podczas skoku do wody przecież różnie bywa - mówi. Po ważnych zawodach wyjeżdża do swego ukochanego sanktuarium w Licheniu, aby się wyciszyć, nabrać dystansu do świata. W zgiełku otaczającej rzeczywistości nigdy nie chciała stracić busoli. Często podkreśla, że jest katoliczką i wiara jest w jej życiu bardzo ważna. - To podstawa, bez której nie byłoby tego wszystkiego, jak bez modlitwy nie ma żadnego mojego startu - mówi Otylia.
Dlaczego upodobała sobie Licheń? - Jego klimat, Droga Krzyżowa, którą zawsze tam odprawiam, dodają mi sił - wyznaje. Wspomaga finansowo budowę bazyliki, ufundowała też tablice w dolnej części kościoła.
Zawalił się świat
Przed wyjazdem do Aten postanowiła, że jeśli zdobędzie złoty medal, zlicytuje go, by przeznaczyć pieniądze na leczenie chorych na białaczkę dzieci z Kliniki Onkologii i Hematologii we Wrocławiu. Chciała w jakiś sposób włączyć się w łańcuch pomocy zadłużonemu szpitalowi. Po wygranym finale olimpijskim rozstała się z wymarzonym trofeum. Na aukcji uzyskała za medal 257 tys. 550 złotych i zjawiła się z tą sumą we wrocławskim szpitalu. Również dziś na wiadomość o finansowym kryzysie kliniki zadzwoniła z zagranicy, że zaraz po powrocie do kraju postara się pomóc. Inne medale zostały przekazane na potrzeby fundacji Ewy Błaszczyk „Akogo?” Pieniądze mają trafić na powstający szpital „Budzik”.
Szczęście w życiu potrafi prysnąć jak bańka mydlana. Tragedia w życiu Otylii wydarzyła się 1 października 2005 r. Wyprzedzając z dużą szybkością chryslerem sznur samochodów, aby uniknąć czołowego zderzenia, „uciekła” na pobocze i uderzyła w drzewo. Ukochany brat Szymon, który siedział obok niej, zginął na miejscu. Miał 19 lat, zapowiadał się na wielkiego pływaka. Otylia wierzyła, że któregoś dnia zdobędzie olimpijski medal. Ona wyszła z katastrofy z uszkodzonym kręgosłupem i licznymi obrażeniami. A przede wszystkim z pękniętym sercem i chorą duszą. Ludzie z sąsiedztwa Jędrzejczaków mówią, że wypadek zdarzył się dlatego, że do tej pory Otylii wszystko szło za dobrze. Inni dowodzili, że przecież na te medale „ciężko harowała”. Ona sama mówi dziś, że boi się, iż za szczęście trzeba płacić, bo los chce, żeby rachunki były wyrównane. - Nie chcę być bezgranicznie szczęśliwa. Już byłam i nic dobrego z tego nie wyszło - wyznaje rozgoryczona.
Wydawało się, że Otylia, nawet jeśli po długiej rehabilitacji stanie na nogi, nigdy już do pływania nie wróci. Już się nie podniesie. Wspierali ją jak ona zrozpaczeni rodzice, nie opuszczał sportowy psycholog. W Licheniu za duszę Szymona i zdrowie Otylii modlili się księża marianie. Pisały do niej chore na białaczkę dzieci, którym pomogła w chorobie. Ale na internetowych forach niektórzy nazywali ją morderczynią. Wydawało się, że śmierć, która zabrała Szymona, zniszczyła też życie Otylii. Rozstała się z narzeczonym. Wszystko zdawało się nie mieć sensu. Przyznaje, że w chwilach rozpaczy miała pretensje do Boga za to, że dopuścił do tej tragedii. - Dzięki ogromnemu wsparciu rodziców zrozumiałam, że nie mogę mieć żalu do nikogo. Do Pana Boga też nie - mówi Otylia.
Każdy ma zapisany swój los
Pomogła jej wiara i wsparcie ludzi, którzy dali jej wiele dowodów współczucia. - Dostałam też od Polaków z Watykanu dwa naprawdę niesamowite prezenty: różaniec Jana Pawła II i kawałek jego sutanny - powiedziała wzruszona Otylia. Nie poddała się. - Gdzieś wysoko na górze każdy ma zapisany swój los. Dlatego, choć mamy duży wpływ na wybór drogi naszego życia, nie wszystko zależy wyłącznie od nas - stwierdziła. Wróciła do pływania. Podczas Mistrzostw Europy w Budapeszcie i Helsinkach udowodniła, że ma ogromną siłę woli, zdobywając trzy złote i dwa srebrne medale. Dedykowała je swojemu bratu. Na przegubie dłoni nosi podczas zawodów czarną silikonową opaskę z wytłoczonym napisem: „Szymon - najlepszy z najlepszych”.
- Wiara pomogła mi przetrwać - mówi Otylia. - Dała siłę i nadzieję, wskazała sens dalszego życia - podkreśla. To już inna Otylia. Sama przyznaje: - Dorosłam, dojrzałam. Zrozumiałam, że nieszczęście, które na mnie spadło, muszę przyjąć na barki. Chcę iść dalej - mówi. Ale gdy w tym roku odbierała trzeci raz z rzędu nagrodę zwyciężczyni Plebiscytu „Przeglądu Sportowego” i TVP na dziesięciu najlepszych sportowców roku, w jej uśmiechu był oścień smutku. Ubrana w bajkową, szmaragdową suknię, którą dwa dni wcześniej prezentowała na wybiegu słynna modelka Naomi Campbell, wyglądała zjawiskowo, ale poważnie. Od śmierci Szymona nie chce już nic planować. - Nie mam wielkich marzeń, nie robię odległych planów. Po co? Przecież nie mam pojęcia, co się wydarzy - stwierdza.
Czeka ją rozprawa sądowa, postawiono jej zarzut nieumyślnego spowodowania śmierci Szymona. Choć niektórzy spekulują, że może nawet grozić jej kara więzienia, ona i tak zapłaciła wysoką cenę - straciła ukochanego i jedynego brata. Po katastrofie nic już w jej życiu nie będzie takie jak dawniej, choć Otylia Jędrzejczak znów wygrywa, bije rekordy, zdobywa medale. Któryś z pisarzy napisał: „Jest taka granica cierpienia, za którą zaczyna się uśmiech”. Otylia znów się uśmiecha. Jednak traumy nie da się wymazać z pamięci na zawsze. Smutek i rozpacz wracają. I trzeba z tym żyć.