Spotykam panią Grażynkę, dawną znajomą rodziny. Cieszymy się na swój widok szczerze. Pani Grażynka pyta, co słychać, na co ja, zgodnie z prawdą, odpowiadam, że wszystko dobrze. - A jak rodzina? - troszczy się dawna znajoma. - Wspaniale - odpowiadam. - Ucieszą się, jak powiem, że Panią spotkałam. - A jak w pracy? - Dzięki Bogu bez problemów. A u Pani? - tym razem rewanżuję zainteresowanie. No i sama sobie jestem winna.
- Oj, nawet nie pytaj, dziecko...
- i tu pojawia się mina zbolała, zza okularów coś jakby lekko wilgotne oczy wyglądają.
- Doskonale Pani wygląda - próbuję ciągnąć na tym samym hurraradosnym tonie.
- Jakże tam doskonale - krzywi się pani Grażynka. - W tamtym roku to by mnie taki laryngolog na tamten świat wyprawił. Antybiotykami, uwierzysz?! Leczył na jedno, chorowałam na drugie. Pojechałam do jednego profesora, to się za głowę złapał... A cieniutka byłam jak ten patyczek... Anemia, zupełne wycieńczenie organizmu, hemoglobiny zero... Koszmar.
Pozerkuję dyskretnie na rubensowskie kształty, modną fryzurę w kolorze tycjanowskim, morską opaleniznę.
- A jak tam mąż, dzieci, pewnie już dorosłe?
Pani Grażynka układa usta w ciup, wzrusza ramionami.
- Szkoda gadać. Wiesz, jak to ludzie mówią - z rodziną to się najlepiej na fotografii wychodzi. Syna i wnuka to mi synowa pod Szczecin wywiozła. Tak kręciła, tak kręciła, aż swojego dopieła. Przerobiła mi chłopaka, że nie do poznania... Ale kiedyś mu się oczy otworzą, przypomni sobie, jak go matka ostrzegała.
Znam oboje młodych, więc wolę szybko zmienić temat.
- Małżonek zdrowy? - pamiętam, że mężczyzna przystojny i zawsze z dużym poczuciem humoru...
Śmiech perlisty, tak charakterystyczny dla pani Grażyny, przypomniał mi, że jako dzieci bezczelnie parodiowaliśmy na podwórku te wysokie trele.
- Mój Heniutek to już dziadek, siwiutki, na serce narzeka. Cała jego radość to działka. Zresztą, moje dziecko, posłuchaj rady bardziej doświadczonej kobiety - trzeba brać za męża człowieka ze swojej sfery. Inaczej to czysta mordęga. Ja o literaturze, on o plewieniu... No, ale, ale... z moich Heniutkiem 40. rocznicę ślubu niedawno obchodziliśmy. Dawne małżeństwo, dobrze czy źle - na całe życie... A jak żyjemy? Skromnie, skromnie... Z naszych emerytur ledwo koniec z końcem wiążemy. Cały rok zbieraliśmy, żebym mogła pojechać do sanatorium. Heniu nie lubi wyjeżdżać, znasz go. Samotnik i odludek...
Wtedy myśl o ucieczce pojawiła się w mojej głowie niczym imperatyw kategoryczny...
- Miło się gawędzi, ale na mnie pora...
- No tak - pani Grażyna posmutniała - ludzi to się teraz nie szanuje. A już zupełnie starszych... Jeszcze jak się komuś dobrze powodzi... a tak, to... nawet dobrego słowa pożałują...
Przeprosiłam panią Grażynkę i ułagodziłam zaproszeniem na herbatę. Wieczorem znalazłam w korespondencji list od starego przyjaciela. Napisał, że czuje się człowiekiem szczęśliwym. Spełnionym. Jak doskonale zapowiadający się wiersz albo obraz. Że codziennie budzi się rano z myślą dziękczynną do Boga - za cudowną żonę, fajne dzieciaki, pracę, kilku przyjaciół i dzień, który przyniesie to, co przyniesie. Pomyślałam o niedawnym spotkaniu i zastanowiło mnie - za co jest wdzięczna Bogu pani Grażynka? Koniecznie muszę ją o to przy okazji następnego spotkania zapytać.
Siebie zresztą też.
Pomóż w rozwoju naszego portalu