W polu,
przeważnie z dala od ludzkich osiedli, często otoczony krzewami dzikiego
bzu, wikliny lub drzew, stoi jakby na straży, przy rozstajnych drogach,
polnych miedzach omszały krzyż. Jest ich wiele. Niestety powoli "
dopełniają swojego żywota".
Od pokoleń, niepamiętnych czasów czuwają. Bardzo często
pokaźnych rozmiarów, wykonane z tzw. starodrzewu lub dębu borowego,
dzisiaj wyglądają jak zgryzione szkielety olbrzymów. Rdzawe mchy
osadziły się na żółtawym próchnie i robią wrażenie jakby krew zasklepiała
się na ludzkim ciele.
W ciągu dnia wznoszą się ponad krzewy i łany zbóż. Wyschłe,
nie mają niczego w sobie, co mogłoby zachwycić przechodnia. Prosty,
szary człowiek przechodząc obok niego wykona z przyzwyczajenia "znak
krzyża", ale nie zauważy w nim nic szczególnego oprócz wzruszających
znamion bólu i zapomnienia.
Blask rannego lub wieczornego słońca, lśniące błyski czerwieni
i jak perły krople rosy oraz płatki zlodowaciałego śniegu nadają
im jakąś boską, nieziemską krasę. Ten urokliwy widok nie sposób opisać
słowami. To zjawisko można przeżywać patrząc oczyma i duszą.
Gdy stają się inne pod wpływem światła, znika ich rozkład
i zgrzybiała starość. Olśniewają one wtedy widza przepychem i powagą
majestatu, a zdumiewają budząc ból i trwogę. Czerwień wschodzącego
lub gasnącego słońca sprawia wrażenie sączącej się krwi we wstęgach
mchu jak po żyłach.
Na jednym z nich wyczytać można było litery głęboko wycięte
ciesielskim dłutem na pionowej poprzecznicy: "Bogu za winy i prośby
nasze składamy", niżej, przy ziemi - "1906 rok".
Różne na temat tych stojących symboli religijnych krąży
po okolicach przypuszczeń, domysłów, legend. Niektóre są tak mroczne,
że krew w żyłach "ścinają", inne rozrzewniają, smucą lub błogie ukojenie
duszy pozostawiają.
Jednego z nich "tutejsi" nazwali "figurą śmierci", zaś inni "
figurą cierpienia". Trwogą i lękiem napawa duszę przechodnia wyżej
wspomniana nazwa, złamane ramię, fragment cynowej pasyjki i opowieść
starszych mieszkańców na temat jego historii. Chociaż ma On życzliwie
rozwarte ramiona, to jednak jest jakimś strachem i my śmiertelni
obawiamy się Go.
Natomiast nie czują przed nim strachu polne ptaki, które
jak bezdomni tułacze, wędrowcy z różnych kontynentów znajdują tu
schronienie i miejsce na odpoczynek. Widywano czarnego kruka spoglądającego
z góry na przechodniów, który nie tylko się nie bał, ale i próbował
swoja "krucza mową" coś do ludzi powiedzieć.
Na innym osadzono kowalski, ćwiekowy krzyżyk. Dostrzec można
na nim ubytek. Do tego dopisano opowieść o wystrzelonym pocisku z
karabinu oraz zabiedzonym i zastraszonym "sołdacie".
Jeszcze inny krzyż nosi tylko korpus Boga - Człowieka. Reszta
rozsypała się i w tym jest wielka boleść...
Najweselsze to te, które upodobały sobie szare wróble. One
to z ogromną wdzięcznością i ochotą ćwierkają, dziękując w ten sposób
za dary, których ogromna rozmaitość jest wokół od wiosny do późnej
jesieni. Tym krzyżom to i wiatry polne w hołdzie niosą jako kadzidła
dymy ognisk ludzkich, woń kwiatów, którymi obsypane są okoliczne
łąki i zapach zbóż - Chleba Naszego Powszedniego...
Piękny jest widok tych łanów, które delikatnie kołysane
wiatrem sprawiają wrażenie jakby chyliły się rozmodlone w pokorze
przed symbolem naszej wiary.
On, wyniosły każe mężczyznom zdejmować czapki przed Męką
Pańską, a kobietom żegnać się i wypowiadać słowa: "Któryś za nas
cierpiał rany".... Niekiedy ktoś z uprzednim zamiarem, nieraz "po
drodze" zapali świeczkę, a czasami ktoś inny dla spokoju duszy oczyści
jego sąsiedztwo, naprawi płotek, zasadzi nowe kwiaty lub udekoruje
w przemyślny sposób.
Krzyż na rozstajach więcej widział ludzkich mierności i
brudu niż świetlanych błysków nieskalanej duszy. Rozdroże jest miejscem
doskonałym do takich obserwacji. Widzi On miejscowych, powracających
z targów, z zakupami z miasta, ze spotkań rodzinnych, a czasami z
pielgrzymek i odpustów. Niejednego z nich krok (jazda) jest chwiejny,
mowa niewyraźna, pieśń czasami gorsząca lub przekleństwo na ustach.
Wiezie taki czasami spity do nieprzytomności utopioną w alkoholu
swoją "wielkość człowieczą".
Słyszy On kłótnie, często banalne, np.: o przysłowiowa miedzę,
widzi jak pod osłoną nocy złodzieje skradają się po cudze mienie.
Oni zapomnieli o Dekalogu i tym, czego uczyli ich katecheci na lekcjach
religii i rodzice w domu. Mimo tych przeciwności i szerzącego się
wokoło grzechu krzyż przydrożny zawsze jednakowo rozpostarte trzyma
ramiona i każdego, kto potrzebuje pocieszenia i chwili kontemplacji
zaprasza do siebie. Jego jedyną wesołością są ptaki emanujące radością
życia. To jego najbliżsi przyjaciele. Dla nich resztkami sił utrzymuje
się w postawie pionowej. Dzielnie opiera się burzom, wiatrom, które
targały nim przez dziesięciolecia. Często dzwoniła na nim blacha
przybita nad głową Zbawiciela, męczył przeciągły świst z otwartych
ran i pustego, cynowego korpusu. Krzyż stał, milczał. Uodpornił się
na oglądane przez lata nieprawości. Chciał, widać to z oderwanej
ręki Chrystusa, otoczyć błogosławieństwem i swoimi ramionami przygarnąć
ludzi różnorakiego sposobu życia.
Wiele tych reliktów przeszłości, symbolizujących przynależność
naszą do wiary chrześcijańskiej wraz z upływającym czasem traciło
siły. Sypało się próchno - symbol przemijania. Mało kto próbował
go ratować i wspierać. Nie dostrzegano w chylącym się krzyżu pragnienia
życia i miłości do ludzi. Jedynie natura - dobra sąsiadka tuliła
go jak matka swoje dziecię, ale pomóc mu nie mogła. Nawet te krzewinki
rosnące wokół, dające tyle radości nie były w stanie go wesprzeć.
Były za słabe. Krzyż się chylił. Coraz bliżej był ziemi, aż pewnego
dnia runął na nią bezwładnie i tak dokonał żywota. Żal ogarnął i
serce zabolało.
Dziki bez, wiklina i drzewa zasępiły się i pogrążyły w żałobie.
Wiatr z pewnością też łkał i przepraszał. A człowiek...?!
Człowiek, przechodząc obojętnie spojrzał na powalony krzyż,
krzyż na rozdrożu - na miedzy...
Powyższe tekst jest opisem obrazów widzianych oczyma człowieka,
pielgrzyma idącego (dosłownie i w przenośni) drogami życia prawie
60 lat. Opowiedział mi o tych realistycznych wizjach podczas kilku
zimowych wieczorów spędzonych w jego towarzystwie. Następnie pokazał
uwieńczone na zdjęciach obrazy swoich opowieści.
Obie sprawy, tzn. słowa i zdjęcia są barwne i kolorowe.
Nie jestem profesjonalistą, on też nie, ale to, co on czuje bardzo
łatwo zrozumieć i przetłumaczyć na język prostego człowieka. Chce
on ocalić jeszcze jeden, a może i kilka lub kilkanaście następnych
krzyży. Jeżeli nie materialnie, to chociaż przez zatrzymanie jego
wizerunku na kliszy fotograficznej.
Gdzie są ludzie, dzieci, wnuki tych, co postawili te wota?
Gdzie są wierni uczestniczący w kościelnych nabożeństwach i z "uwagą"
słuchający słów Bożych z ust swoich pasterzy - kapłanów?
Był czas i była prośba - Apel Pasterza Diecezji Drohiczyńskiej
by zadbać o przydrożne krzyże. I co..?
"Jak trwoga to do Boga..." A co my dla Boga?
Pomóż w rozwoju naszego portalu