Reklama
Ksiądz Janusz Mękarski, były proboszcz Zdrojów i Żydowiec, jest nie tylko członkiem Stowarzyszenia „Katyń” w Szczecinie, ale także jego kapelanem z woli arcybiskupa szczecińsko-kamieńskiego. Odwiedzam go w maleńkim, przytulnym mieszkanku na plebanii w Szczecinie, które swoim wnętrzem świadczy, iż tutaj żyje kapłan, wzór miłości do rodziców, a przede wszystkim matki, towarzyszącej mu do końca swoich dni.
- Moja mama Anna, z pochodzenia Czeszka, była bezgranicznie oddana dzieciom i najbliższej rodzinie - wspomina ks. Janusz Mękarski. - Nadszedł tragiczny rok 1939, gdy Sowieci wtargnęli na Kresy. Nasza rodzina: rodzice, babcia - matka mamy oraz mój starszy brat i ja - mieszkała w Równem na Wołyniu. Ojciec Włodzimierz z powołania i z zawodu nauczyciel, pracował jako inspektor szkolny. W czasie wojny został zmobilizowany i mianowany dowódcą II Baonu 44. Pułku Piechoty Strzelców Kresowych w stopniu kapitana. Gdy zaczęły się bombardowania Równego, przenieśliśmy się na kilkunastohektarową działkę rodziców oddaloną 10 km od miasta, gdzie mogliśmy się czuć bezpieczniej. Po wkroczeniu Armii Radzieckiej i pierwszej rewizji oficer sowiecki zażądał od mamy broni, bo otrzymał informację, że takowa jest w tym domu. Mama oddała szpadę, którą otrzymaliśmy w formie pamiątki od kuzyna. Wróciliśmy do Równego do naszego mieszkania, gdzie po kilku dniach Sowieci przeprowadzili rewizję. Pytano o ojca i rzekomą broń przez nas przechowywaną, bo tak ich poinformowano. Mama, znająca bardzo dobrze język rosyjski, oświadczyła: „Mąż jest w niewoli”. Od ojca nie mieliśmy żadnych wieści. Mama, przewidując dalszy ciąg wydarzeń, postanowiła, że musimy natychmiast wyprowadzić się z Równego.
BOGDAN NOWAK: - Dokąd wyprowadziliście się, chroniąc się przed zesłaniem na Sybir?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
KS. JANUSZ MĘKARSKI: - W Hulczy Czeskiej, oddalonej o 20 km od Równego, mieliśmy rodzinę. Przy pomocy wujka, krewnego z mamy strony, załadowaliśmy na dwie furmanki wszystko to, co najbardziej było potrzebne i przeprowadziliśmy się do tej wsi, zamieszkując u krewnych. Tutaj w okresie bożonarodzeniowym otrzymaliśmy pierwszy list od ojca z Kozielska, dostarczony przez ciocię z Równego. Mama odpowiadając na list, podała nowy adres. Mieszkaliśmy wśród Czechów w bezpośrednim sąsiedztwie wioski ukraińskiej. Mama robiła wszystko, by ratować naszą rodzinę przed deportacją na Syberię, dlatego zdecydowała się na rozdzielenie nas. Mnie pozostawiono u wujostwa, a mama przeniosła się do naszych dalszych krewnych, u których chwilowo pracowała. Natomiast babcia z moim bratem zamieszkała w sąsiedniej wsi, też u krewnych. Mama codziennie starała się widzieć z nami, przychodząc zawsze z uśmiechem, pomimo zmęczenia niepewnym życiem w okresie poniewierki wojennej. Po kilku miesiącach znów zamieszkaliśmy razem, otrzymując jednoizbowe mieszkanie. Mama podjęła pracę w miejscowym kołchozie, a schorowana babcia opiekowała się nami. Trwaliśmy w ciągłym lęku, że w każdej chwili przyjdą żołdacy, by nas wywieźć w głąb Rosji.
- Jednak ominęła Was zsyłka do bezkresnej tajgi...
Reklama
- W czerwcu 1941 r. wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. Wtedy odetchnęliśmy z ulgą, bo wywózkę wstrzymano, gdyż pociągi były potrzebne dla wojska. Czekaliśmy na Niemców, bo sowiecka agresja była dla nas gehenną. Do 1940 r. co jakiś czas otrzymywaliśmy listy od ojca z Kozielska. Mieliśmy nadzieję, że ojciec wkrótce wróci. Potem korespondencja urwała się. Mama w tej niewiedzy, co się z nim dzieje, płacze. Codziennie klękaliśmy do modlitwy różańcowej, by poprzez wstawiennictwo Maryi prosić Boga o szczęśliwy powrót ojca i nasz bezpieczny byt. Mama pracowała u okolicznych rolników oraz zarabiała szyciem, a babcia robiła swetry na drutach, także zarobkowo. Pomimo ubóstwa nie narzekaliśmy, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że ojcu w niewoli jest jeszcze gorzej.
- W jaki sposób dowiedzieliście się, że kapitan Włodzimierz Mękarski został rozstrzelany z rozkazu Stalina?
- W roku 1943 otrzymaliśmy od kolegi ojca wycinek z gazety o ekshumacji zamordowanych polskich oficerów w Katyniu, a wśród nazwisk były także dane osobowe mojego ojca. To był najboleśniejszy cios. Mama zachorowała na zapalenie osierdzia. Z tej ciężkiej choroby, wskutek źle stosowanych zastrzyków, wyszła niemalże cudem. Bóg sprawił, że wróciła do zdrowia, bo bez niej byśmy zginęli. Potem nastał straszny okres, bowiem bandy ukraińskie paliły i mordowały całe polskie wsie i osady. Ukrywaliśmy się na strychu u sąsiadów Czechów. Po świętach wielkanocnych 1944 r. wkroczyła armia radziecka, która oznajmiła, że wraz z nimi maszeruje też wojsko polskie i czeskie. Ludność nieufnie odnosiła się do Sowietów, pamiętając ich agresję w roku 1939.
- Po zakończeniu wojny w ramach repatriacji przyjechaliście na Ziemie Zachodnie...
Reklama
- W maju 1946 r. po 3-tygodniowej podróży w wagonach bydlęcych dotarliśmy do Trzebiatowa. Tutaj mama podjęła pracę w miejscowym magistracie. Czyniła wszystko, by zrealizować patriotyczne życzenie ojca. On, krótko przed wejściem armii sowieckiej do Równego, spotkał moją matkę chrzestną i wymownie powiedział jej przy pożegnaniu: „Powiedz Ance, niech wychowa synów na dobrych Polaków”. Wprawdzie mama była z pochodzenia Czeszką, to jednak czuła się Polką. O wyjeździe do Czech nawet nie myślała, wychowywała nas w miłości do Ojczyzny. Przed wejściem Sowietów do Równego, gdy ojciec żegnał się z nami, była rozmowa o ewentualnym wyjeździe do Rumunii. Ojciec czuł się zawsze patriotą, dlatego tę możliwość całkowicie odrzucił, mówiąc: „Nie włożyłem munduru, by opuścić Ojczyznę, lecz by ją bronić do końca”.
- Co się stało z listami ojca z Kozielska?
- Listy te mama przechowywała jak relikwie. W czasie okupacji nosiła je w torebce na piersiach, pod bluzką. Były dla niej mocą w prowadzeniu naszej rodziny, byśmy wzrastali w trosce o dobro Ojczyzny. Brat Zdzisław po studiach pracował w szkolnictwie, a ja wstąpiłem do Seminarium Duchownego Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej. Większość swej posługi zakonnej spędziłem na Pomorzu Zachodnim, pracując wśród naszych rodaków, w większości przesiedlonych z Kresów Wschodnich.
- Przez ostatnie lata mama, wierna swemu mężowi, bohaterskiemu oficerowi z Katynia, pomagała synowi - księdzu także w niektórych pracach parafialnych...
Reklama
- Mama pomimo choroby i podeszłego wieku dużo mi pomagała, gdy byłem proboszczem w szczecińskiej parafii. Nie umiała żyć bezczynnie, dlatego wspierała mnie w kancelarii, a także w kuchni, gdy nie było gospodyni. Podziwiałem jej spokój i cierpliwość. Z różańcem w ręku prosiła Niepokalaną o potrzebne łaski duszpasterzom w kierowanej przeze mnie parafii. Ostatnie miesiące jej ziemskiej wędrówki były okresem wielkiego cierpienia. Wówczas często ją zastawałem zapłakaną nad listami od ojca przesłanymi z Kozielska. Gdy ją prosiłem, by tymi dramatycznymi wspomnieniami nie przesilała swego organizmu, odpowiedziała mi wzruszająco: „Ty nawet nie wiesz, jak ja bardzo kochałam twojego ojca”. Tuż przed swoją śmiercią w końcu kwietnia 1987 r. wyraziła taką swoją ostatnią wolę, którą potem spełniłem: „Gdy umrę, moją obrączkę ślubną zawieź na Jasną Górę i jako wotum złóż Matce Bożej, a listy od ojca z Kozielska włóż mi pod głowę do trumny”.
- Zapewne był Ksiądz w Katyniu?
- Byłem dwukrotnie. Pierwszy raz w roku 1990 wraz z grupą osób Szczecińskiego Stowarzyszenia „Katyń”, gdzie odprawiłem Mszę św. w 50. rocznicę zamordowania ojca w miejscu pochowania szczątków naszych najbliższych. Jestem przekonany, że to moja mama swoją ofiarną miłością i heroicznym życiem wyjednała mi u Boga tę łaskę, że stanąłem przy skromnym polowym ołtarzu w miejscu tej niepojętej zbrodni stalinowskiej. Wziąłem garść ziemi, którą zbroczyła przed pół wiekiem krew Bohaterów - Synów Narodu Polskiego, i wsypałem ją potem do grobu mamy na cmentarzu w Trzebiatowie. Ona za swego pracowitego życia wybiegała tak często myślą i modlitwą do miejsca wiecznego spoczynku tego, którego tak bardzo kochała. W ten symboliczny sposób połączyłem te dwa groby w jeden, bo przecież zgodnie z sakramentalnym małżeństwem byli i są jednością, a ich „miłość nigdy się nie kończy”, jak celnie określił związek dwojga św. Paweł.