Anna Skopińska: - Już 15 lat funkcjonuje Zespół Domowej Opieki hospicyjnej przy łódzkiej Caritas, czy nie miałaby Pani czasem dość, nie chciałaby odejść?
Dr Zofia Pawlak: - W hospicjum jednym z naszych wymagań jest to, że trzeba od siebie wymagać. Wiem, że mogłabym odpoczywać, bo już brakuje mi sił. Ale „trzeba od siebie wymagać” dotyczy także mnie - staram się trzymać kurs dla wolontariuszy. Kurs, który ma już tradycję, jakieś osiągnięcia, przygotowuje naszych wolontariuszy. I chcę poziom tego kursu utrzymać.
- Z wykształcenia jest Pani pediatrą, dlaczego więc hospicjum?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
- Były naciski, i nie tyle wewnętrzne, co zewnętrzne. Miałam koleżanki w hospicjum krakowskim. One wielokrotnie mówiły mi: „Słuchaj, Łódź - takie wielkie miasto, a wy nie macie hospicjum, powinnaś się tym zająć”. Wiedziały, że idę na emeryturę i stwierdziły, że właśnie tym powinnam się zająć. Sama daleka byłam od takich ukierunkowań, bo na tematy hospicyjne miałam niewielkie pojęcie. Oczywiście, jak już zdecydowałam, że będę się tym zajmować, to zaczęłam się uczyć.
Ale nie musiałam tego robić. Żyłam, pracowałam i działałam w środowisku pediatrycznym. Transfuzjologicznym. I w swojej dziedzinie bardzo dużo mogłam jeszcze dla dzieci zrobić. I miałabym pewnie satysfakcję. Tu podziałał Pan Bóg, bo innego wytłumaczenia nie widzę. Miałam też przyjaciółkę, która zmarła na nowotwór. Opiekowałyśmy się nią w tej chorobie i widziałam, jakie to jest trudne.
- Ta śmierć była przyczynkiem do hospicjum?
- To był taki ostatni doping. Nie znałam w ogóle tego środowiska - ludzi, którzy coś w tym kierunku robili, interesowali się tym. Moje działania były więc całkowicie kierowane przez Boga. Sama nie miałam tu wiele do powiedzenia.
- Dlaczego zespół powstał przy Caritas?
- Jak zaczęłam się już orientować, czym jest hospicjum, to stwierdziłam, że jeśli ma powstać w Łodzi, to na pewno nie przy szpitalu. Taką miłość do drugiego człowieka - bezgraniczną - widziałam tylko w Caritas. I wiedziałam, że trzeba tam iść. Wszyscy mówili mi, a wiedzieli to pewnie z plotek, że w Caritas to nic nie załatwię. Ale ja jednak zaryzykowałam.
- Poszła Pani i...?
- Straszyli mnie ówczesnym dyrektorem ks. Ireneuszem Kuleszą, że on nie ma ochoty zajmować się tymi sprawami i od niego nic nie uzyskam. Więc najpierw nawiązałam kontakt z s. Barbarą, potem poprosiłam o spotkanie. Jak już do niego doszło i powiedziałam Księdzu o co mi chodzi, to on się uśmiechnął i powiedział: „Gdybym pani odmówił, to bym wyraźnie wystąpił przeciw Panu Bogu. Właśnie wracam z obiadu u bp. Jana Kulika, który rzucił hasło hospicjum i prosił mnie, bym się tym zajął”.
- Czyli wszystko odbyło się w odpowiednim czasie?
Reklama
- Wszystko było tak ułożone, że nie miałam żadnych sprzeciwów i trudności, poza tymi, jakie stwarza życie i wszystkie te sytuacje, które musiałam pokonywać, organizując hospicjum.
- Jak znajdowała pani lekarzy?
- Musiałam szukać, rozglądać się. Najpierw nawiązałam kontakt z ośrodkiem, który pod względem naukowym był w Łodzi najlepszy - dr. Józefa Stańczaka. W szpitalu im. Kopernika organizował zespół, który służy chorym w domu. To nie był taki typowy zespół domowej opieki, bo nie spełniał wszystkich kryteriów domowej hospitalizacji. Ale to już było takie zaczepienie. Dr Stańczak bardzo dobrze nas uczył i mieliśmy w nim oparcie. Był też Zgierz - tam działał całkowicie wolontaryjnie dr Łupiński, który był już wyszkolony. Początkiem naszego działania był kurs w 1995 r. Ściągaliśmy na niego wykładowców, także spoza Łodzi, którzy mieli wiedzę i doświadczenie hospicyjne. Tak uczyli się pierwsi nasi lekarze, wolontariusze. Potem, sporo później coś zaczęło się dziać u bonifratrów. Poza tym był dr Stengert, który poprzednio pracował ze mną w szpitalu pediatrycznym i wiedziałam, że interesuje się tymi zagadnieniami. I chciał organizować hospicjum pediatryczne.
- Było trudno?
Reklama
- Do 2000 r. były to działania jedynie wolontaryjne. Pierwszym młodym lekarzem, który do nas się zgłosił, była dr Iwona Sitarska. Uczyła się w tym czasie, by osiągnąć specjalizację anestezjologa i działała w hospicjum jako wolontariusz. Ile można przyjąć chorych osób po normalnej pracy? Na początku pod naszą opieką było sześć, góra dziesięć osób. Takie były początki. Trudne w sensie organizacyjnym - mało ludzi, którzy chcieli i mogli całkowicie się oddać idei hospicjum. Wszyscy musieli mieć pracę podstawową. I jeszcze do tego zupełny brak doświadczenia. Wszystkiego trzeba było się uczyć od podstaw. Bazą, w której uczyliśmy się wszyscy - zarówno lekarze, jak i pielęgniarki był oddział opieki paliatywnej prowadzony przez dr. Stańczaka w Koperniku. W tym czasie powstawało hospicjum w Pabianicach, działało już hospicjum w Zgierzu.
- Myślała Pani wtedy, że to tak się rozrośnie?
- Uważałam, że to jest początek i że ten początek musi nabierać kształtu. I, że to jest konieczne. Cały czas mocno trzymałam sprawy szkolenia. Zachęcałam wszystkich z okolic - także z Sieradza, Zduńskiej Woli, Piotrkowa, Tomaszowa - tam wszędzie działali ludzie, którzy w jakiś sposób otarli się o nas, chociażby o te spotkania czwartkowe, które organizowałam właśnie dla doszkalania wszystkich ludzi z tych środowisk.
- Trudno jest opiekować się chorymi?
- Trzeba wiedzieć jak. Trzeba się tego ciągle uczyć i mieć kontakt z tymi ośrodkami, które od strony naukowej się tym zajmują. Jest to na pewno rzecz, która wymaga dwóch ramion. Po pierwsze trzeba czuć powołanie, taką chęć służenia ludziom, którzy już nie mają szans wyleczenia. Taką predyspozycję wewnętrzną. Ale ona sama z siebie nie wynika. Ona przychodzi. Trzeba mieć też pomoc Bożą, bo inaczej jest bardzo trudno. Po drugie umiejętności - służenia fachowo, profesjonalnie, które trzeba pogłębiać.
- Co mówi Pani wolontariuszom - pełnym zapału, chęci do pracy, na pierwszych zajęciach kursu?
Reklama
- Że tym zapałem trzeba dopiero pokierować, bo jeżeli się tylko na tym zapale, z którym się przyszło, zbuduje, to się wszystko szybko rozleci. Są na to dowody. To, że emocjonalnie czują, to dopiero pierwszy krok, drugim jest uczenie się, trzecim rozszerzanie swoich możliwości ludzkich, wewnętrznych. Trzeba w sobie budować człowieka.
- Udaje się zbudować?
- Nie jest to dużo, bo na setki osób, które przeszkoliliśmy, taki trzon stanowi kilka, kilkanaście. Reszta się wymienia. Najczęściej bardzo mocny zapał i cierpliwość kończą się po kilku tygodniach.
- To jaki jest najlepszy wolontariusz?
- Taki, który ma pewne wątpliwości, boi się, ale chce poznać. Chce się rozwijać. Korzysta ze skupień, szkoleń, jakie mu oferujemy. Wtedy trwa. Czasem z trudem, ale trwa.
- Można rozpoznać, że ktoś będzie nadawał się do takiej pracy?
- To nie jest tak, że tak od razu, ale oczywiście są takie wypadki, gdy mogę powiedzieć, że ta osoba na pewno się tu spełni. Na pewno ludzie ci nie mogą mieć problemów psychicznych.
- Ilu podopiecznych przez 15 lat miał zespół domowej opieki hospicyjnej?
- Ponad 1500 osób, które zmarły. Wszyscy byli wpisywani na listy i od razu tworzyliśmy dla rodzin spotkania modlitewne. Niektóre rodziny długi czas na nie przychodziły, a potem powstała samopomoc dla osób osieroconych, tzn. grupy wsparcia kierowane przez odpowiednio wyszkolonych wolontariuszy.
- A co z hospicjum stacjonarnym?
Reklama
- Wiedząc jak Pan Bóg pomaga, miałabym nadzieję, że sprawa hospicjum stacjonarnego może się udać. Problem leży w finansach i ludziach. Jednak, gdyby bardzo mocny zespól ludzi zabrał się do modlitwy, to hospicjum by powstało. 22 października planujemy konferencję na temat: „Etyczne problemy opieki hospicyjnej w Łodzi”.
- Czy w tej sprawie jest możliwość współpracy z innymi zespołami z Łodzi?
- Zawsze staramy się, by ta współpraca była. Od początku chciałam, byśmy szkolenia i kursy wspólnie organizowali. Wydaje mi się, że to się rwie, bo nie ma zainteresowania ze strony ludzi, którzy teraz działają samodzielnie.
- Odznaczenie Pro Ecclesia et Pontifice przyznane przez Ojca Świętego zobowiązuje?
- Wszystkie odznaczenia są na zapas. Gdy obejrzymy się za siebie, widzimy, że dużo rzeczy można by zrobić inaczej. Lepiej, dokładniej i działać bardziej wytrwale.
- Czy ta praca daje Pani satysfakcję?
- Myślę, że w tym ostatnim okresie mojego życia bardzo mi pomaga. Kiedy już ciało bardzo obciąża człowieka i trzyma przy ziemi, świadomość tego, że muszę iść, bo jestem potrzebna, wiele daje. Rozpocząć, zakończyć wykład, przeprowadzić z kursantami rozmowy, być dla nich, gdy mają problemy, wątpliwości.
- Czego życzyć w tych dniach jubileuszu?
- Przede wszystkim byśmy znaleźli ludzi, którzy chcieliby tej idei się poświęcić. Pielęgniarki, lekarzy, wolontariuszy. I pomoc finansową, by można było zbudować hospicjum. Bo wstyd powiedzieć - w małych miastach są często po dwa hospicja stacjonarne, a w Łodzi nie ma żadnego.