Kiedy wczytałem się w dzisiejszą perykopę ewangelijną postanowiłem udać się na wzgórza, na życiowe Tabory dwóch moich przyjaciół, którzy nimi są od niedawna, a którym zazdroszczę i o których „wadzę” się z Bogiem.
Wakacje roku 2008. Maćkowice i, po latach, moja przygoda z wakacyjnymi rekolekcjami dla małżeństw. W skrytości z lękiem przyglądam się ludziom, którzy przez najbliższe dwa tygodnie mają stać się moimi słuchaczami, a przede wszystkim, z którymi, mam przejść drogę z nizin na górę Przemienienia.
Spostrzeżenia są różne. Nie wiem, dlaczego moją uwagę przykuwa Marian i jego Ala. Ufne oczy mężczyzny i smutek w oczach kobiety. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że Marian jest na „dopingu”. Chcąc rozładować nieco sytuację, a i moją nieśmiałość, zapytawszy skąd są, „walnąłem” z grubej rury: - To Marian po rekolekcjach z pewnością zostanie w Pawłosiowie kościelnym? - Nie da rady - odpowiada Ala - brakłoby w zakrystii wina!
Pierwsze dni - widzę często Mariana, mocno zaciągającego się papierosem. Widać, że chętnie by stąd wyemigrował. Ale chłopaki z Pawłosiowa są ambitne. Mogą grzeszyć, ale kiedy podejmą się zmagania z Bogiem, są mocni. Marian jest tego potwierdzeniem. W niedzielę, po tygodniu, na odprawie animatorów dowiadujemy się, że Marian przestał palić papierosy. - Muszę to zobaczyć - pomyślałem. Rzeczywiście nie pali. U mnie w łazience cuchnie papierochami i zaczynam odczuwać wielki dyskomfort. Ludzie przychodzą do pokoju i wzajemnie udajemy - ja, że niby nie palę, oni, że niby nie czują. A przyszły „kościelny pawłosiowski” z każdym dniem coraz szerzej uśmiecha się do świata i do ludzi. Z dnia na dzień wolny człowiek. W kaplicy wadzę się zatem z Bogiem, dlaczego we mnie nie wnika to wszystko jak w masło, co widać u mego przyszłego przyjaciela.
Każdy kolejny dzień rekolekcji przynosi coraz mniej dla mnie interesujące wiadomości z kolejnych obozowisk alpinistów ducha. Ktoś kolejny przestał palić, inny zamierza podpisać krucjatę na całe życie. Nie jest dobrze. Noce są bezsenne. Potrzeba solidarności z tymi, których wyprowadza się na szczyt, wydaje się oczywista, a odwagi nie ma, a wiary brak. Przypadek w alpinizmie rzadki, i co gorsze, bardzo niebezpieczny - przewodnik okazuje się słabszy niż powierzeni mu wędrowcy.
Dzień wspólnoty. Eucharystia, procesja z darami i cały ciąg ludzi z białymi karteczkami. Marian jakby nie widział nikogo wokół siebie, obok Ala z tuszem na policzkach. To łzy rozmyły kunsztowne dzieło porannej toalety. Mimo tego jest piękna, może szczególnie piękna. Po Mszy św. Marek, Krzysiek, Józek - pierwsi ubezpieczający - klepią Nowego Człowieka po plecach, a mnie jest smutno. Brakło odwagi, zawierzenia. Kiepsko kończą się te dwa tygodnie - dla mnie oczywiście. A najgorsze przede mną.
Ostatni dzień - dzień świadectwa. - Przyjechałem tutaj po ostatnią nadzieję - zaczyna Marian. Nie miałem wiary, że to ma sens. Ale namówili mnie, nie potrafiłem odmówić. Pod sklepem w Maćkowicach kazałem Ali się zatrzymać. Po co? - zapytała, przecież to już blisko. - Nie dyskutuj, kobieto, tylko zajeżdżaj pod sklep, jak chcesz, żebym dojechał do miejsca, które sobie wymyśliłaś. Dobrze się dopytałem i wiem, że tam nie można ani kropelki. To może, chociaż na początek, strzelę ze dwa piwa. Żeby nie zapomnieć! - Może dopowiem - dołącza się Ala. W tym momencie straciłam wiarę. Jak on wypije te dwa piwa, to się wścieknie i każe nawracać. Zajechałam jednak i odmawiam Różaniec a on pije. Na szczęście wsiadł do samochodu i przyjechaliśmy. - Nie było łatwo. Gdyby nie ludzie, których tu spotkałem, z pewnością by mnie tu nie było. Pan Bóg jednak czuwał nade mną. Najpierw Józek zaczął chodzić za mną jak cień i opowiadać, ile to on palił i mu się udało. Więc może i ja. Zły byłem jak cholera na tę agitkę, ale gość był tak miły, że nawet warknąć nie było jak. Gdzieś w środę golimy się z Markiem przy jednym lustrze i jak to przy goleniu pogadujemy. Mówię, że jestem kierowcą i owszem lubię, co nieco, a teraz te alkomaty. Strach jak nieszczęście, ale póki, co udaje się. - Marian, za półtora tygodnia jak się skończą te rekolekcje to już nie da ci rady żaden alkomat. - O myślę sobie, młody gość, pewnie mają jakieś nowy sposoby. Trzeba pogadać. Okazało się, że rzeczywiście mają - krucjatę. Najpierw rzuciłem papierosy. Trochę dla świętego spokoju od Józka. Ten widząc to mówi, że on za mnie ponowi krucjatę od papierosów. Myślę, co on tam ma ponawiać. Rzucam i tyle. A jednak po dwóch dniach zrozumiałem, że to nie był sport, udowadnianie siły woli. W tym było coś niepojętego. Od kiedy na Mszy powiedziałem Panu Jezusowi, że nie palę, nie miałem i nie mam żadnego głodu. Jakbym nigdy nie palił.
Skończył się czas rekolekcji i Marian z krucjatą i szczęśliwą Alą wrócili do Pawłosiowa. Teraz walczy on o swoich kolegów, zmaga się o ich wolność. I czyni to z powodzeniem, ponieważ ma za sobą pamięć i modlitwę Józków, Marków, Krzyśków i wielu, wielu innych. Trochę to dla mnie pocieszające, że ma w tej mierze więcej sukcesów niż sam dziekan. Kiedyś z nim rozmawiam, a ks. Jan przepoczciwy i pobożny kapłan wyznaje szczerze: - Popatrz, ks. Zarych, u którego byłem wikarym, tyle razy mówił do mnie: - Jasiu wyślij na rekolekcje ORDW swoich parafian. Odpowiadałem: Księże Prałacie, ja bym chętnie wysłał jak najwięcej, ale nie chcą mnie słuchać. A ten, popatrz, ilu już zawiózł do Przemyśla. Kiedy powstawał w Pawłosiowie Krąg Domowego Kościoła składający się z dawnych kumpli, a teraz przyjaciół Mariana, on sam nazywał go kręgiem wysokiego ryzyka. Ciekawy jestem, jak się im wiedzie?
Inspiracją do podjęcia tego tematu były trwające w momencie pisania rekolekcje ewangelizacyjne w parafii Krasne k. Sieniawy. Z pewnością i tam działy się cuda podobne do tego opisanego tutaj. Z pewnością i tam wielu wspięło się na górę Tabor swojego życia. Przed nami rekolekcje parafialne - nie gardźmy nimi, nie ograniczajmy się tylko do leniwego wysłuchania nauk. Próbujmy wyruszyć na górę przemiany. Marianowi dziękuję za dobro - mam nadzieję, że ujawnienie mojej zazdrości nie urazi go w żadnym stopniu. O kolejnym „alpiniście” za tydzień.
Pomóż w rozwoju naszego portalu