Zwyczaje i obrzędy mogą przetrwać wieki. To one w dużej mierze podkreślają odrębność narodową, stanowiąc istotną część kultury. Nierzadko podkreślają wymiar świąt, nadając im swoisty klimat. Cieszą dzieci,
a dorosłym przypominają młodzieńcze lata.
Można by mówić o nich w kilku różnych wymiarach. Sądzę jednak, iż podstawowy podział powinien opierać się na zwyczajach oficjalnych (tych ogólnie przyjętych i konsekwentnie rozpowszechnianych) oraz
na zwyczajach prywatnych (dla wąskiego kręgu osób czy małej wspólnoty). Do tych ostatnich można zaliczyć chociażby wspólne pieczenie ciast w rodzinnym gronie.
Przejdźmy jednak do meritum. Zastanawiam się czy uzasadnione jest hołdowanie wypaczonemu w ostatnich kilkunastu latach zwyczajowi - nawet wtedy, gdy może okazać się dla kogoś przykry. Mam na
myśli śmigus-dyngus, kultywowany bynajmniej nie przez miłośników kultury ludowej.
Widmo obfitego „prysznica” z brudnych wiader agresywnej grupki młodocianych może niejednego z nas, wybierającego się na Mszę św. w Poniedziałek Wielkanocny zatrzymać w domu, bądź brutalnie
zawrócić wpół drogi do kościoła. Nie mówiąc już o zagrożeniu zdrowia i zniszczonym na ogół odświętnym ubraniu.
W takim momencie zwyczaj przestaje być zwyczajem, a staje się aktem terroru, zmuszając ludzi do zmiany planów, bądź narażając na wybryki pseudozabawnego towarzystwa.
Kuriozalne jest jednak to, że staje się on powoli niejako zalegalizowanym występkiem. Mimo iż wiele osób go krytykowało i wyraziło dezaprobatę, to naiwnie uśmiechające się rzesze prezenterek i prezenterów
czy pań i panów od pogody, co roku życzą „mokrego lejka”. Nie wiem doprawdy, co może być tego przyczyną - czy zwykła bezmyślność, czy też tchórzostwo i próba obłaskawienia „wodolejów”
grasujących bezkarnie po mieście, którzy chowając się za maską rytuału, wyładowują skumulowaną agresję.
Parafrazując słowa piosenki, która mówi, że „do tanga trzeba dwojga”, powiedzieć należy, że i w takim przypadku, aby kultywować jakiś zwyczaj, obydwie strony muszą się godzić na jego reguły
i dobrowolnie brać w nim udział. Jeżeli natomiast jest to jednostronne narzucanie własnej woli, to staje się to aktem bezprawia, a urok i magiczna atmosfera rytuałów ustępują miejsca lękowi i złości.
Pomijając jednak wszelkie pozostałe aspekty, odnoszę wrażenie - i przypuszczam, że nie jestem w nim odosobniona - że upowszechniony zwrot „lany poniedziałek” to nieadekwatna
nazwa dla tego dnia. Wszakże, wedle zwyczajów, jest to drugi dzień Świąt Wielkiej Nocy, czyli Poniedziałek Wielkanocny i taka jego nazwa powinna powszechnie funkcjonować.
Proponuję zatem zaadaptować w tym przypadku złotą, jak mi się wydaje, myśl Aleksandra Fredry: „wolnoć Tomku w swoim domku”. Ci, którzy nie mogą się wyzbyć chęci kąpieli lub urządzenia
drugiemu prysznica, niech czynią to we własnym gronie, wśród tych, którzy podzielają ich entuzjazm i poziom kultury osobistej. Niech nie narzucają swojej woli tym, którzy chcą świętować ten dzień po swojemu,
wedle własnych zwyczajów i potrzeb.
Pomóż w rozwoju naszego portalu