Siedział sobie raz na drodze
Żebrak umęczony srodze.
Bartymeusz się nazywał
I swą wdzięczność okazywał
Wszystkim, którzy kilka groszy
Odkładali w jego koszyk.
Był on - dzieci - niewidomy.
Wtem usłyszał z prawej strony
Znany już mu głos Jezusa,
Który blisko gdzieś nauczał.
- Zlituj, Rabbi, się nade mną,
Bo w mych oczach tylko ciemność!
Zaczął nagle głośno krzyczeć.
- Tylko głos Twój mogę słyszeć,
Chciałbym także Cię zobaczyć!
Tak to dla Mnie wiele znaczy.
Ci, co obok przechodzili,
Tym wołaniem się gorszyli,
Mówiąc mu: - Bartymeuszu!
Pan to puści mimo uszu,
Bowiem bardzo jest zajęty.
Nie bądź, człeku, tak przejęty!
Jednak on się nie przejmował
I już głośniej zaraz wołał:
- Proszę Cię, Synu Dawida,
Oczom moim wzrok się przyda,
Bo zobaczę dach mej chaty,
Ptaki, drzewa oraz kwiaty.
Niebo i gwiazdy świecące
I żółciutkie, piękne słońce.
Jezus umilkł i przystanął.
- Niech tu przyjdzie, ale żwawo!
Więc go szybko zawołali
I przy Panu zaraz stali.
- Co chcesz, abym ci uczynił?
- Chcę już widzieć od tej chwili,
Mistrzu mój, Nauczycielu...
- A więc dobrze, przyjacielu.
Będziesz widział od tej pory,
Bo ku temu jesteś skory.
Twoja wiara to sprawiła
I twe oczy... uzdrowiła.
Działo się to gdzieś za miastem,
Ale jakim? Wskażcie palcem!
Pomóż w rozwoju naszego portalu