Skończyły się jedynie (czy na pewno bezpowrotnie?) szokujące obostrzenia administracyjne: na ulicach nie musimy nosić maseczek, nie jesteśmy zamknięci w czterech ścianach naszych domów, możemy iść do restauracji, pospacerować po lesie, wyjechać na urlop. Przed ludźmi wierzącymi na nowo otworzyły się drzwi świątyń.
Co się wydarzyło?
Świat na chwilę stanął, dając nam szansę ujrzenia pewnych spraw w nowym świetle, a nawet – kto wie? – przeprowadzenia zasadniczych korekt w dotychczasowej hierarchii wartości, życiowych celów i priorytetów.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Do wielu z nas dotarło, że to, za czym na co dzień gonimy, o co zabiegamy, na co poświęcamy lwią część czasu i sił, nie jest aż tak ważne. Więcej – nie jest warte tej nerwówki, chronicznego niedospania, rozdrażnienia, wyścigu ze wskazówkami zegarka i z kartkami kalendarza. Zauważyliśmy sprawy do tej pory niedostrzegane, traktowane jako coś oczywistego i należnego: życie, zdrowie, dach nad głową, jedzenie, świeże powietrze, możliwość swobodnego poruszania się.
Reklama
Stan epidemii wyzwolił w nas pokłady solidarności – tak było w przypadku wyścigu z czasem, by uzbierać ponad 4 miliony złotych na operację dla 10-letniego Mateusza z Przysieka. Udało się. Zdążyliśmy go „zapakować” do samolotu, którym poleciał na operację do Stanów Zjednoczonych, a sami zostaliśmy tu, w Polsce, bogatsi o zrozumienie, że posiadamy dobra materialne nie po to, żeby je mieć, lecz żeby się nimi dzielić. Oczy nam się otworzyły na służebny wymiar pracy pielęgniarek, ratowników medycznych, sprzedawców w sklepach, kurierów.
Odebraliśmy lekcję, że nie jesteśmy wieczni; że jak „świeże” by nie były pierwsze dwie cyfry naszego PESEL-u, to i tak umrzemy, i to niekoniecznie w bliżej nieokreślonej, odległej przyszłości, bo to może się stać w każdej chwili: jeszcze dziś, może jutro, za tydzień, za miesiąc.
Do co bardziej dociekliwych umysłów dotarło, że w związku z tym już teraz, bez zwłoki, trzeba sobie odpowiedzieć na pytania o sens życia; skoro mogę umrzeć w każdej chwili, choćby za pięć minut, to jak to jest na przykład z tym Panem Bogiem? Istnieje czy nie?
Ważne pytania
Co epidemia pokazała nam, chrześcijanom? Postawiła trudne, ale potrzebne pytania o jakość naszej wiary. Wierzę w Bożą Opatrzność, w to, że Bóg przeprowadza mnie przez ten czas według planu, któremu ufam, czy też łatwo wpadam w panikę, rozpacz? Czy tegoroczne Triduum Paschalne, tak inne za sprawą rozporządzeń władz państwowych, które całkowicie zamknęły przed nami drzwi świątyń, uruchomiło w nas refleksję nad tym, co męka, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa ma wspólnego z naszym życiem? A może okazało się, że nasza, pożal się Boże, „wiara” to tylko zlepek pobożnych tradycji, rytuałów i przyzwyczajeń? Że Wielkanoc bez święconki to nie Wielkanoc? Że co niedzielę chodzimy do kościoła z przyzwyczajenia, a nie z potrzeby spotkania z żywym Bogiem?
Reklama
Epidemia uświadomiła nam, że na co dzień opływamy w duchowe luksusy w postaci kościoła odległego o trzy ulice, no – maksymalnie o kilka kilometrów; że możemy przebierać między kilkoma Mszami św. dziennie; że gdybyśmy tylko chcieli, to moglibyśmy codzienne przyjmować Komunię św.; że w każdej chwili możemy znaleźć konfesjonał, a w nim kapłana i okazję do sakramentu pojednania.
Z przykrością trzeba stwierdzić, że epidemia pokazała, jak wielu katolików potrafi się pokłócić o sposób przyjmowania Komunii św., czyniąc z niego papierek lakmusowy czyjejś wiary i niemal kryterium zbawienia.
Nadzieja dla rodzin
Wskutek epidemii stanęliśmy w prawdzie o stanie naszych małżeństw i rodzin. Przekonaliśmy się, mężowie i żony, rodzice i dzieci, na ile się znamy, szanujemy, ile mamy dla siebie nawzajem cierpliwości, na ile potrafimy wybaczać, wyciągać rękę do zgody. Wielu wyszło z tej próby zwycięsko. Zaczerpnęli siły z łaski sakramentu małżeństwa. Posmakowali, czym jest Kościół domowy: wspólnota domowników, którzy razem obok siebie pracują, uczą się, modlą, jedzą i odpoczywają. Odkurzone zostały albumy ze zdjęciami, dzięki towarzyszącym ich przeglądaniu wspomnieniom dzieci poznały rodzinne korzenie. Mało tego – udało się przeprowadzić odkładany na święte nigdy remont, gdzie indziej zaś doszło do jeszcze większego „cudu”: rodzice i dzieci spędzali wspólnie – w dni powszednie! – dwie godziny dziennie, grając w gry planszowe.