Reklama
Za tą trumną szła cała Polska. Ta trumna szła przez całą Polskę. Z serca Ojczyzny – przez nasze serca. W głąb czasu – poprzez wieki i z głębi wieków – ku przyszłości. Pomieściła w sobie „wszystko, co Polskę stanowi”, całe dziedzictwo nazwane tym imieniem. Skromna, prosta trumna, jakże mała w ludzkim zalewie, pośrodku ogromnego placu, na szerokich ulicach... Unosząc ją na swych ramionach, podejmowaliśmy spuściznę, którą On ocalił i pomnożył. Dźwigaliśmy brzemię „wielkiego zbiorowego obowiązku”, o którym nam zawsze przypominał, który tak jasno i dobitnie określał, przy którym się przez całe życie trudził ponad miarę – za nas wszystkich, za naród cały – a teraz nam samym powierzył. Zwykła trumna jednego z najbardziej zwykłych ludzi, jakich wydał nasz wiek, jacy wyróżnili się w ojczystych dziejach. Czym była dla otaczających ją tłumów, dla milionów – w kraju i na świecie – garnących się do niej w trwożnej żałobie i „w nadziejnej otusze”? Wszystkim bez mała, bo wszyscy na niezliczone sposoby odmieniali we własnych przeżyciach jej symbolikę, czerpiącą z całej naszej historii i kultury. Mnie, tam, na placu Zwycięstwa, górująca nad głowami rodaków, zdała się w pewnym momencie szańcem niepodległości. Niepokonaną redutą każdego z nas – w samotności i we wspólnocie. Niezdobytym szańcem Kościoła, narodu i państwa. Pomieściło się w niej „wszystko, co Polskę stanowi”, lecz przecież nie dlatego, żeśmy mieli skarb ten pochować. Po to jedynie, by go osłonić, byśmy mogli go objąć – wzrokiem, myślą, spracowanymi rękoma – podźwignąć i przekazać innym.
Ten pogrzeb nie był rozstaniem. Pożegnaniem jedynie, które określa nowy rodzaj obecności, będącej dotykalną rzeczywistością, a nie złudzeniem. A zarazem był spotkaniem uobecniającym to wszystko, co łączy nas w jedną wielką rodzinę. Solidarnie, ofiarnie zespoloną wokół wartości cenniejszych niż życie. Ale w imię życia właśnie. Wbrew śmierci.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Był to ostatni królewski pogrzeb w Polsce. Królewski w swym majestacie, dostojeństwie i prostocie. Bo przecież nie w przepychu. Przy całej jego wspaniałości powiedzieć trzeba: skromny pogrzeb. Nie zbudowano okazałego „castrum doloris” – okryty amarantową materią katafalk zdawał się wręcz ascetyczny w wyrazie. Nie naśladowano świetnego ceremoniału historycznego – „ordo funebris regis Poloniae”. Jedynym bogactwem tego pogrzebu były kwiaty. Tysiące wiązanek i bukiecików, niezliczone ilości pojedynczych kwietnych łodyg zasłały trasę przejścia konduktu: Krakowskie Przedmieście, Królewską, plac Zwycięstwa i plac Zamkowy, Świętojańską wreszcie. Jak wtedy, przed dwoma laty. Ale tylko niewiele z nich mogło przetrwać w swym kruchym pięknie do czasu nadejścia trumny, choć ludzie niosący setki wieńców w żałobnym orszaku stąpali ostrożnie. Reprezentowali tu całą Polskę, więc jak ogarnąć tę różnorodność, jak ją określić? Wyliczać robotnicze i ludowe stroje, odpisywać dedykacje z żałobnych szarf? Z innego zresztą punktu obserwacyjnego – z miejsca usytuowania delegacji „TP” i „Znaku”, blisko czoła kwietnego pochodu, można było zidentyfikować zaledwie cząstkę. Z daleka natomiast rzucał się w oczy napis na wysokim białym transparencie: „Takiego Ojca, Pasterza i Prymasa Bóg daje raz na 1000 lat”.
Wszystkie niemal te wspaniałe wieńce złożono w końcu innym zmarłym. Rozniesiono je po ulicach Warszawy, pod tablice upamiętniające miejsca straceń i powstańczych walk. Okryto nimi cokół kolumny Zygmunta... Maleńką cząstkę doniesiono do krypty. Taki był ostatni, iście monarszy gest wielkiego przywódcy ludu – prawdziwie ludowego Prymasa, którego królewskość była przez trzydzieści parę lat ostoją republiki w naszym kraju. Przez długie lata jedyną, a zawsze – najtrwalszą. Nie ma nic paradoksalnego w fakcie, że ostatnio w Polsce był On najpotężniejszym rzecznikiem i obrońcą demokratyzmu. Wszak swoim życiem doprowadził do zupełnej krystalizacji najszlachetniejszy nurt narodowej tradycji, z której się zrodził: demokratycznej, patriotycznej, a zarazem religijnej. Nawet Jego pochodzenie społeczne jest pod tym względem bardzo znamienne. Drobna, zagrodowa szlachta, której ethosu był dziedzicem i wyrazicielem w pokoleniu „późnych wnuków”, stanowiła niegdyś w społeczeństwie polskim element najbardziej wartościowy. Z tej właśnie warstwy rekrutowali się najliczniej szeregowi obrońcy wolności, wiary, obyczaju, „wszystkiego, co Polskę stanowi”. Z jej szeregów wyszedł legion bezimiennych bohaterów wraz z elitą wielkich przywódców narodu. Nieprzypadkowo taki też był rodowód człowieka, nad którego trumną mówimy: Defensor Patriae.
Reklama
Ten pogrzeb był chwalebnym uwieńczeniem wspaniałego, także przez swą owocność, życia. Trudnego, pełnego cierpień i udręki, lecz można zaryzykować – szczęśliwego jak rzadko. Bo nic w tym życiu nie było daremne. Nawet patrząc tylko zwyczajnie po ludzku – a trudno całkiem abstrahować od ziemskiego widzenia – zdumieć się trzeba obfitością tego żniwa. To prawda, że dane Mu było zebrać jedynie garść życiowego plonu, ale jakże obfitą! A czyż komukolwiek jest dane radować się docześnie pełnią owocobrania po najdłuższym choćby życiu? To oczywiste, że odszedł od nas w chwili przełomowej, wyjątkowo trudnej i skomplikowanej. Pełnej nadziei, ale i lęku przed możliwością niewyobrażalnej katastrofy. Wiemy, że nikt nie jest w stanie zastąpić Go całkowicie w tak wyjątkowej roli, jaką odgrywał przez trzydzieści parę lat naszych powojennych dziejów. Lecz przecież czerpiemy z Niego otuchę. Budujemy się wewnętrznie, umacniamy również tym, czym obdarował nas przez swoją śmierć i swój królewski pogrzeb. Przez tę niezrównaną uroczystość, w której uczestniczyła cała Polska. Przez misterium, podczas którego opromienił Ojczyznę blaskiem potęgi i chwały, przydał jej swego majestatu, a każdemu z nas – poczucia godności i siły. Więc mimo bólu po stracie tak dotkliwej, mimo lęku i żałoby nie szliśmy za tą trumną zdruzgotani. W niezwykłym skupieniu i powadze, w ciszy i modlitewnych szeptach, w powiewie czarnych wstążek na drzewcach niezliczonych sztandarów – cechowych, „Solidarności”, harcerskich i Bóg wie jakich jeszcze, które stanęły szpalerem przed żałobną procesją, w bolesnym śpiewie i rozkołataniu dzwonów, ukradkowym ronieniu łez i głośnym szlochu; i jeszcze we wszystkim, czego opisać nie sposób, a co stworzyło nieporównywalną z niczym atmosferę tej wielogodzinnej ceremonii – dokonywało się powoli nasze dziejowe dojrzewanie. Przez lata żyliśmy w cieniu Jego autorytetu. Wielkiego autorytetu, który jest ludziom zawsze potrzebny, choć przecież trwającego po to, byśmy dorośli do samodzielności. Żałobny pochód setek tysięcy przez ulice i place Warszawy – od pokarmelickiego kościoła po papieski Krzyż Zwycięstwa i potem do katedry – był marszem do moralnej i obywatelskiej dojrzałości, której uczył nas zmarły Ksiądz Prymas. Nie byliśmy w tym marszu sami. Czuliśmy Jego obecność i wiedzieliśmy, że mimo śmierci nigdy nas nie opuści. Że nasze sieroctwo nie będzie nigdy dosłowne. Czuliśmy również obecność Tego, który pod ojcowską pieczą Prymasa dał nam najlepszy przykład synowskiego dorastania do samodzielności i który teraz, z rzymskiej kliniki, pokrzepiał nas słowami ojcowskiej miłości, wyciągając ku nam opiekuńcze ramiona.
Skończyła się Msza św. żałobna uświetniona uczestnictwem wielu kardynałów i biskupów, pamiętna także z tego powodu, że osobisty wysłannik naszego Papieża, mons. Casaroli, przemówił do nas po polsku i że kard. Macharski odczytał homilię Ojca Świętego. Zakończył się ożałobiony kirem, pożegnalny pochód. Gdy unoszona na coraz to innych ramionach – w solidarnej sztafecie pokoleń, wszystkich stanów i zawodów – jasnobrązowa trumna niknęła we wnętrzu staromiejskiej katedry, nad wysokimi sterczynami gotyckiej świątyni, nad wieżami kościołów i skromnymi dachami Starówki zapadał powoli pogodny zmierzch. Bez lęku oczekiwaliśmy nadchodzącej nocy. Tysiące ludzi trwało na placu Zwycięstwa, by wysłuchiwać radiowej transmisji z finału uroczystości, którego nie mogli już objąć wzrokiem. Kierując przeto oczy ku ciemniejącemu niebu, iluż z nich myślało wówczas, że oto Bogurodzica osłania matczynym płaszczem swoje miasto i swe ziemskie królestwo, któremu na imię Polska.
„Niedziela” nr 3, Rok XXIV, 21 czerwca 1981 r.
Tadeusz Szyma
Poeta, publicysta, krytyk filmowy, scenarzysta, reżyser, dziennikarz prasowy, wykładowca akademicki. Zmarł w Krakowie 5 kwietnia 2019 r.
* * *
Tadeusz Szyma, osiem wierszy dla kardynała stefana wyszyńskiego
Aresztowanie
25 września 1953, piątek
Reklama
Późnowieczorna pustka na Miodowej –
Już noc zapadła w ruinach Warszawy,
ale sen pierzcha
spod przymkniętych powiek,
gdy nagle łomot wśród zbójeckiej wrzawy.
To po Prymasa w ceratach panowie
przyszli, za klamkę u bramy targając –
Pies Baca tylko broni przed tą zgrają,
jak Piotr, co ucho odciął Malchusowi.
W nieznaną drogę brewiarz i różaniec
za cały bagaż... nic więcej z zakrystii –
Daremny areszt, bo wolnym zostanie
ten, co za pęta ma vinculum Christi.
* * *
Na więziennych drogach
Rywałd, Stoczek Klasztorny,
Prudnik i Komańcza –
stacje więziennej drogi...
od krańca do krańca
zniewolonej Ojczyzny...
Warmia, Śląsk,
Bieszczady –
od przemocy bezsilnej,
od zdrady do zdrady.
Pod tyloma krzyżami nie upadł ni razu,
wciąż modląc się za wrogów,
szukając wyrazu dla nadziei,
co świta nawet wbrew nadziei...
I znalazł ją w tych ślubach,
które z nami dzieli.
* * *
Pusty fotel
26 sierpnia 1956
Milion pielgrzymów na Twoje wezwanie,
Ojcze Narodu, szło na Jasną Górę,
by swej Królowej złożyć ślubowanie,
jak Jan Kazimierz przed laty,
i murem stanąć za uwięzionym...
Na jego przybycie
czekał wciąż pusty fotel
na klasztornym Szczycie.
On spisał dla rodaków tej przysięgi rotę,
co z Maryją prowadzi do samego Boga
i przed śmiertelnym ochroni ich grotem
bezbożnej złudy nowomodnych pogan.
Reklama
Ten fotel jednak pusty nie pozostał,
On mocą swego ducha go wypełnił.
Nieobecny, miał rację –
na historii rojstach
już z odmianą pogody
zbliżał się październik.
* * *
Tamten pogrzeb
Cała Polska szła za tą trumną
bo żegnała Ojca Ojczyzny
Szopenowskie cichło notturno
gdy sięgała ołtarzowej pryzmy
W głuchej ciszy głos z Watykanu
ból rannego w zamachu Papieża
Jakże trudno nam zawierzyć Panu
i jak trudno grozie nie dowierzać
Wolno zmierza kondukt do katedry
Marsz żałobny dysonansem rani
lecz w pamięci rozbrzmiewa jak niegdyś
Zawierzenie Jasnogórskiej Pani
* * *
Z Prymasem po latach
Był taki rozmiar dziejowego zła,
którego żaden naród by nie uniósł,
dlatego trzeba było tak jak ja
powiedzieć głośno:
Dosyć. Non possumus!
I był krąg światła w najczarniejszą noc,
która całunem zła kraj cały kryje...
Z tego Obrazu – otucha i moc,
w nim znak zwycięstwa zawsze
przez Maryję.
* * *
Homagium
22 października 1978, Plac Świętego Piotra w Rzymie
Sunie wąż kardynałów do tronu Papieża,
który na nim od dzisiaj
służbę swą zaczyna –
Idą z hołdem i Prymas Polski
wśród nich zmierza,
jak korny syn do ojca i ojciec do syna.
Reklama
Jest już blisko, podchodzi,
wzruszony przyklęka,
przygarbiony ciężarem
historycznej chwili,
by w opiekuńczych nagle
znalazłszy się rękach,
ku nim z czułą miłością
głowę swą pochylić.
Tak zastygli w pamięci,
w braterskim uścisku,
w obiektywie kamery,
pod dłutem rzeźbiarza –
I będzie po wsze czasy,
pochylony nisko,
Wielki Prymas homagium swe
wiernym powtarzać.
* * *
Koronacje
Matko nasza, poraniona,
z lipowej ikony,
zaciążyły Ci na skroniach
złociste korony.
Wpierw królewskie,
wnet papieskie,
i blasku przydały
ciemnym rysom,
budząc respekt
nawet wśród zuchwałych
bluźnierców...
A teraz
jeszcze nam potrzeba
innym wieńcem koronować
Panią widną z Nieba.
Bo nasz każdy okruch dobra
cenniejszy niż złoto,
niech więc wszystkie z nich –
Twój Obraz łańcuchem oplotą!
* * *
Epitafium
Bo to Prymasa
najjaśniejsza chwała –
dziś też to trzeba rzec
otwartym tekstem –
że gdy Ojczyzna tego
wymagała, nie tylko Ojcem
dla niej był,
lecz – Interrexem.
Wiersze Tadeusza Szymy dedykowane kard. Stefanowi Wyszyńskiemu wkrótce zostaną opublikowane w wydaniu książkowym wraz z archiwalnymi fotografiami.
Książka ukaże się nakładem Stowarzyszenia Wspólnota Gaude Mater w Częstochowie.