Weta prezydenckie, zwlekanie z opublikowaniem „Aneksu do raportu z likwidacji WSI”, rozmywająca się reforma rynku medialnego, mająca przywrócić na nim jaką taką równowagę kapitałową, ślimacząca się reforma służb specjalnych, która zaczyna przybierać skarlałe formy... to tylko pewne zjawiska, które nieomylnie wskazują na fakt, że reformy naszego kraju zaczynają grzęznąć. Jaki jest powód tego procesu? Dlaczego ci, którzy jeszcze niedawno prezentowali gorący zapał, teraz niespodziewanie milkną i godzą się na kompromisy? Czy jest to zjawisko, które zawsze pojawia się po przekroczeniu półmetka sprawowania rządów przez reformatorską ekipę?
Przyjrzyjmy się bliżej samej fizyce rządzenia i zastanówmy nad tym, czy istnieją jeszcze rezerwy, które mogą pchnąć zmiany w Polsce na nowe, budzące entuzjazm tory. Obóz rządzący, mimo pewnych pozorów monolitu, nie jest jednością. To raczej koalicja różnych nurtów, które łączy jeden cel – zakończyć żywot nieprawo poczętej III Rzeczypospolitej, w której więcej było udawania, niesprawiedliwości i maskowania niż autentycznego polskiego żywiołu. W jednym szeregu stanęli zatem chrześcijańscy demokraci, narodowcy, niepodległościowi socjaliści i wolnościowo usposobieni konserwatyści. Wszystkich połączył zapał przemiany karłowatej republiki w niepodległy kraj.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Różnorodność sił dobrej zmiany jest jej siłą, ale jednocześnie słabością. Kiedy bowiem zaczynają się dyskusje nad konkretnymi rozwiązaniami, które należy wprowadzać w różnych dziedzinach państwowego życia, rozpalają się spory tak wyniszczające, że potem same zapisy ustaw przygotowywane są w pośpiechu i na kolanie.
Jeden z polityków sprawujących wysoki urząd w rządzie Beaty Szydło, który zna także kulisy działania rządu Donalda Tuska, opowiadał mi: – Wiesz, tamta ekipa to byli ludzie zdemoralizowani, którzy pozrywali wszelkie hamulce moralne, jednego wszak nie można im było odmówić: jakość przygotowywanych przez nich ustaw była na profesjonalnym poziomie. Zamawiano eksperckie opinie i opracowania, każdy zapis poddawano oglądowi znanych specjalistów. To była fabryka. Teraz ustawy przygotowują poszczególni posłowie, nie prowadzi się rozbudowanych konsultacji. Jakość takich partyzanckich działań jest o wiele niższa, zatem i prawo teraz tworzone ma wiele formalnych mankamentów. Teraz to my mamy po prostu manufakturę – stwierdził.
Pierwszym zatem powodem spowolnienia jest konieczność poprawiania słabo przygotowanych ustaw. Ten fakt wykorzystał prezydent RP Andrzej Duda, który zawetował dwa – przygotowane przez parlament – projekty ustaw mających zmienić zasady funkcjonowania polskiego sądownictwa; stało się tak po części właśnie z powodu złej jakości formalnej proponowanych zapisów. Oddając Andrzejowi Dudzie sprawiedliwość, należy zatem stwierdzić, że co prawda znacznie spowolnił reformę, ale miał rację, że wytknął formalne słabości przedstawionych mu propozycji.
Reklama
Drugim powodem grzęźnięcia impetu zmian jest sama fizyka sprawowania władzy. Przypomina to trochę pług, który rozpędzony rusza w śnieżną zaspę. Początkowo idzie mu całkiem dobrze, jednak z każdym rozgarniętym metrem śniegu szybkość posuwania się do przodu gwałtownie spada. Najważniejsze reformy należy więc przeprowadzać jak najszybciej, kiedy impet nowej władzy jeszcze trwa.
Udało się wprowadzić program „Rodzina 500+” i obniżono esbeckie emerytury, nie udało się jednak wyegzekwować skutecznego podatku od sieci sklepów wielkopowierzchniowych ani rozliczyć ludzi, którzy byli odpowiedzialni za ogromne defraudacje i marnowanie publicznych środków w czasie rządów poprzedniej koalicji.
Kolejnym powodem zwalniania reform jest zwykły sybarytyzm. Ministrowie już wygodnie usadowili się na swoich stołkach, otacza ich grono dworaków i pochlebców, coraz częściej chcą słyszeć wyłącznie dobre wiadomości. Są też przekonani o swojej doniosłej misji i nadzwyczajnej wiedzy, którą nie dysponuje nikt postronny. Ludzie, którzy jeszcze niedawno byli tacy jak my, teraz kroczą już dostojnie i wypowiadają swoje – banalne skądinąd – twierdzenia, z minami i tonem, jakby obwieszczali światu prawdy objawione. Wygoda, rutyna, zagubienie w gąszczu szczegółów sprawiają, że wielu ludzi piastujących teraz niezwykle ważne stanowiska nie zauważa już strategicznego celu, któremu przecież służą. Spowolnienie ma zatem i swoje wewnętrzne przyczyny.
Reklama
Istnieje jednak powód, który powinien budzić największe obawy. Oto kadłub okrętu zmian coraz obficiej jest oklejony przez niemile pachnącą substancję, która wydaje z siebie dziarski okrzyk: płyniemy! Do każdej władzy przykleja się grono ludzi, którzy usiłują na niej żerować. Są to ludzie, którzy ponoszą winę za wiele afer i złych wydarzeń, są jednak na tyle elastyczni i wyposażeni w mimetyczne umiejętności, że każda władza – prędzej czy później – dopuszcza ich do komitywy. I to jest najgorszy moment – wtedy obraz świata, który władza widzi, zostaje zmącony trelami karierowiczów, szumowin i zwykłych pieczeniarzy. Oni właśnie ściągają na rządzących chorobę nepotyzmu, ustawiania swoich i filozofię ordynarnie kiedyś określoną mianem „TKM”.
W tym momencie rządzącym dziś – po raz kolejny – należy przypomnieć: ludzie wiele wam wybaczą, jednego jednak nie zapomną wam nigdy, za jedno ukarzą was najsurowiej, jak tylko potrafią: nie wybaczą wam nepotyzmu i złodziejstwa! Im szczelniej oplecie was warstwa potakiwaczy, pochlebców i ordynarnych karierowiczów, tym bliższy będzie wasz upadek!
Czy skuteczną terapią na spowolnienie reform jest zmiana premiera i wymiana większej części rządowego gabinetu? Jak dotąd premier Beata Szydło radziła sobie nadspodziewanie dobrze. Dała się poznać jako polityk opanowany, grzeczny i skupiony na realizacji konkretnych celów. Wbrew pozorom układ, w którym prezes Prawa i Sprawiedliwości stał się nieformalnym regulatorem poczynań rządu i swoistą ostatnią instancją, był dla Polski całkiem wygodny. Cały czas istniała bowiem możliwość wymiany premier Beaty Szydło na premiera Jarosława Kaczyńskiego. Pozbywania się tego atutu właściwie bez powodu nie uważam za rozsądne. Słabością pani premier jest brak skutecznych działań rozstrzygających ambicjonalne i kompetencyjne spory między najsilniejszymi ministrami w jej rządzie. Czy jednak zmiana premiera akurat teraz zwiększy dynamikę reform, wprowadzi świeżość w szeregi dobrej zmiany? – nie wiem. Zwykle lepsze jest wrogiem dobrego, a dziś nie istnieje nagła przyczyna, dla której powinna nastąpić wymiana premiera.
Zmiany na stołkach w poszczególnych ministerstwach to już zgoła zupełnie inna sytuacja, tu rzeczywiście już teraz powinna nastąpić burza, która spowoduje, że co najmniej kilku ministrów, słynących z braku efektów i kunktatorstwa, powinni zastąpić ludzie bardziej ideowi i kompetentni.
Zmiana powinna nastąpić także na fotelu prezesa telewizji publicznej, inaczej media publiczne staną się skansenem nepotyzmu i marnej propagandy, która rządowi dobrej zmiany bardziej szkodzi, niż pomaga. To jednak już zupełnie nowa opowieść.