Spokojne sobotnie przedpołudnie, 24 stycznia 2015 r. w starym, prawie milionowym XVIII-wiecznym Mariupolu, położonym nad Morzem Azowskim na wschodniej Ukrainie. Pół godziny przed dziesiątą. Mariupolski targ jest zapełniony, jak zwykle przed sobotnio-niedzielnym przygotowywaniem obiadów. Nagle w gwar bazaru wdziera się nieznany dotąd przeraźliwy gwizd. Sekundę później bazar wypełnia ogień, jęk kilkuset rannych i cisza... Blisko 40 zabitych. Zapis amatorskiej kamery filmowej pokazuje obraz zniszczeń wojennych. Słychać cichnący wrzask palących się ludzi. Wkrótce następują kolejne wybuchy rosyjskich pocisków „Grad”. Spadają na pobliską dzielnicę mieszkaniową. Tego dnia na Mariupol wystrzelono 130 rosyjskich rakiet. Zniszczone domy zioną pustką. Jak ustali później Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, wyrzutnie obsługiwane były przez rosyjskich oficerów.
Wyszłam tylko na chwilę...
Reklama
– Kilkanaście minut wcześniej na tym bazarze robiłam zakupy. Byłam już na parkingu za bazarem, kiedy za sobą usłyszałam wybuch pocisków. A przede mną – przerażający widok: w odległości kilkuset metrów rakiety spadały na nasze bloki! W domu została moja 9-letnia córka, bo wyszłam tylko na chwilę, żeby dokupić jeszcze wodę... Myślałam, że serce mi pęknie. Dopiero gdy dotarłam do domu, zobaczyłam, że nasze mieszkanie ocalało. Ale już nie chciałam tam mieszkać ani minuty – opowiada Ałona Nadalko, dziś mieszkająca w Krakowie z mężem Władysławem, 20-letnim synem Siergiejem i córką Kasią.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
W plecakach mieli zielone mundury i broń
Ałona i Władysław Nadalkowie są po czterdziestce. Pełni optymizmu, nie narzekają na swoją sytuację. Są gościnni, uśmiechnięci. Gdy rozmawiamy, pani Ałona co chwilę pokazuje jakiś przedmiot, mówiąc, że to czy tamto dostała od sąsiadów lub koleżanek z pracy. Władysław jest z pochodzenia Polakiem, Ałona – Ukrainką. Pradziadkowie pana Władysława byli polskimi zesłańcami po kolejnym powstaniu przeciwko rosyjskiemu zaborcy. Którym? Mężczyzna nie wie, choć o Polsce wiele rozmawiał z dziadkiem, który opowiadał mu o kościołach, świętach, tradycjach, obrzędach. Z tego młody chłopak zapamiętał jakiś nieokreślony klimat dobra i ciepła. Jednak wówczas w Mariupolu żadnej świątyni nie było. Nawet cerkwi.
Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości Władysława nie ciągnęło do kraju przodków. I gdyby nie wojna, do Polski przyjeżdżałby pewnie tylko jako turysta. Miał dobrą pracę w kombinacie metalurgicznym, jako ekonomista. Tam też poznał żonę – prawniczkę, zatrudnioną w służbach zabezpieczenia zakładu. Myśl o wyjeździe do Polski pojawiła się wkrótce po rozpoczęciu działań wojennych w ich części Ukrainy. Pierwszy wyjechał Siergiej. Wybrał Kraków, gdyż dzięki kontaktom z Polsko-Ukraińskim Stowarzyszeniem Kulturalnym w Mariupolu mógł podjąć studia na krakowskiej AGH.
Reklama
– W Mariupolu dobrze nam się żyło. Nie było żadnych narodowościowych konfliktów. Choć większość stanowią tam Ukraińcy, to ponad 80 proc. ludzi mówi po rosyjsku. Byliśmy przecież pod ZSRR – opowiada Władysław Nadalko. – Nikt jednak później Rosjanom nie wypominał, że okupowali nasz kraj. Napięcia pojawiły się, kiedy zaczęła się wojna w naszym rejonie. Rosjanie przyjeżdżali do sąsiednich wiosek, miasteczek jako turyści albo znajomi, czasem do rodziny. Dziś już wiemy, że w plecakach mieli zielone mundury i broń. Ale wtedy nikt ich przecież nie kontrolował. Na ogół byli to dowódcy, którzy kierowali przysłanymi bądź miejscowymi rosyjskimi separatystami. No, jak by to powiedzieć, taka piąta kolumna. Kiedy wojna dotarła do Mariupola, w styczniu 2015 r., rozmawialiśmy z żoną o naszym ewentualnym wyjeździe do Polski. Był tu już Siergiej, więc niby mieliśmy jakieś zaczepienie. Najpierw jednak wyjechałem sam. Tak naprawdę do Krakowa udawałem się w ciemno. Nie miałem ani mieszkania, ani pracy – tylko trochę zaoszczędzonych pieniędzy. Na wiele to jednak nie starczyło.
Władysław Nadalko wynajął pokój w tanim krakowskim hotelu na tydzień. Przez ten czas postanowił znaleźć pracę. Nie wyszło. Kończyły się pieniądze i pan Władysław znalazł się w dramatycznej sytuacji. Nie miał pracy ani mieszkania. Udało mu się jednak znaleźć tani pokój w Zakopanem, codziennie więc dojeżdżał do Krakowa, by nadal szukać pracy i lokum dla rodziny. Zawsze szczerze przedstawiał sytuację właścicielom mieszkań – mówił, że nie ma pracy i będzie mógł zapłacić dopiero wówczas, kiedy zarobi pieniądze. Blisko 30 osób odmówiło, aż stał się cud. Zaufał mu właściciel mieszkania, w którym dziś mieszka rodzina Nadalków. Niedługo później pan Władysław znalazł pracę.
Nowy dom
Pani Ałona dołączyła do męża kilka miesięcy później, przynaglana wydarzeniami w Mariupolu. Zostawiając mieszkanie w częściowo zbombardowanym bloku, miała nadzieję zostawić w nim również strach. Zwłaszcza Kasi, która wciąż pamiętała, że kiedy zaczynała się strzelanina w mieście, nauczycielki ustawiały dzieci pod ścianą, daleko od okien. A one ciągle płakały. Niektóre moczyły się, słysząc strzały. Ałona Nadalko postanowiła oszczędzić dziecku dalszych cierpień. Spakowała najpotrzebniejsze pamiątki do walizek oraz kota do plastikowego pojemnika. Wzięła córeczkę za rękę i po kilkudziesięciu godzinach jazdy, popłakując za wspomnieniami, dotarła do męża do Krakowa.
Reklama
– Mąż pracował niemal na dwie zmiany. Ja, od kiedy przyjechałam, szukałam pracy – opowiada pani Ałona. – Trzeba było płacić za mieszkanie, z czegoś żyć. Wreszcie znalazłam zajęcie jako pokojówka w hostelu. Powiedzieli, że za 7 zł na godzinę. Skakałam z radości. Nie wiedziałam, co za te 7 zł za godzinę można kupić, ale miałam pracę. Dziś już wiem, że to niska stawka, ale w hostelu jest wspaniała atmosfera. Znakomite koleżanki, wspaniałe szefostwo. Wszyscy są mi bardzo pomocni.
Pieniędzy starcza im ledwie na miesiąc. Jedna pensja idzie na wynajem mieszkania, druga na życie i najpotrzebniejsze wydatki. Nie skarżą się. Ważne, że czują się bezpiecznie. Już wiedzą, że żyją skromnie jak wiele polskich rodzin. Zadomawiają się i wciąż przyzwyczajają do nowego miasta.
Pan Władysław do niedawna pracował w ochronie jednego z większych krakowskich centrów handlowych, ale, jak mówi, było to niewdzięczne zajęcie, bo musiał od czasu do czasu komuś powiedzieć, że za coś „zapomniał zapłacić”. Żeby nie mówić, że ukradł towar z półki. Bardzo go ta sytuacja męczyła. W styczniu rozpoczął więc pracę w przedsiębiorstwie transportu miejskiego. Na razie marzy tylko o tym, żeby znaleźć zajęcie, które pozwoliłoby mu odłożyć pieniądze na kurs kierowcy zawodowego lub choćby operatora koparki czy dźwigu. W tych zawodach są wyższe pensje. Rodzina stara się spędzać każdą wolną chwilę razem. Chodzą na spacery po Krakowie, czasem uda im się wyjechać na wycieczkę poza miasto.
Siergiej studiuje socjologię, w soboty i w niedziele pracuje w studenckim klubie nocnym. Już znakomicie mówi po polsku – momentami ma się wrażenie, że mieszka w naszym kraju od urodzenia. Jeszcze tylko czasem zdradza go akcent, świadczący o tym, że pewnie pochodzi ze wschodniej Polski.
– Jest ciężko, bo chodzę ciągle niedospany, ale mam znakomitych kolegów i koleżanki – mówi Siergiej. – Pomagają mi zarówno w nauce języka, który wydawał mi się na początku niezwykle trudny, jak i w przedmiotach zawodowych. Dziś już radzę sobie zdecydowanie lepiej. Generalnie jest super. Owszem, tęsknię za Mariupolem, pozostawionymi tam znajomymi, kolegami. Ale tu już zapuszczam korzenie.
Kasia chodzi do szkoły podstawowej na Prokocimiu. Tęskni za koleżankami. Choć znakomicie mówi po polsku, to najczęściej kontaktuje się z koleżanką z Ukrainy. Rodzice dostali dla niej wyprawkę na książki i... była to jedyna pomoc państwa dla tych Polaków, którzy przyjechali z terenu objętego wojną na własną rękę i na własną odpowiedzialność. Państwo bowiem nie ma prawnego obowiązku pomocy.