Domowy Kościół, czyli rodzinna gałąź Ruchu Światło-Życie, spotyka się w małych grupach, zwanych kręgami, skupiających po kilka małżeństw. Już ćwierć wieku jedną ze wspólnot tworzą Halina i Paweł Kraszewcy, Danuta i Wacław Tatarzyńcy, Elżbieta i Franciszek Łykowscy, Janina i Jan Kwietniowie oraz Krystyna i Jerzy Dżygowie. Moderatorem kręgu od kilku lat jest ks. Dariusz Gronowski.
Pierwsze spotkanie u Franków
Nie ma jednej recepty na stworzenie kręgu. Różne też są drogi poszczególnych par, zanim trafią do Domowego Kościoła. – Nasze pierwsze spotkanie było na pewno u Franków, czyli u państwa Łykowskich – wspominają jubilaci.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Wszyscy w pewnym momencie poczuli, że czegoś im brakuje. – Myślę, że zaczęło się wszystko tak naprawdę od potrzeb duchowych. Każde małżeństwo szukało na swój sposób rozwoju ducha, głębszego rozwoju tego, co w nas zamierało. Ja odczuwałam ogromną potrzebę wspólnoty, bo czułam, że nasza wiara stawała się taka bardziej tradycyjna, szablonowa, bez jakiegoś wzlotu, bez wzrostu – mówi Janina Kwiecień. – Zaczęliśmy szukać, na początku ja, potem mąż dołączył. I akurat w tym czasie ten krąg się zawiązywał, chociaż jeszcze tak w pełni nie działał. Pamiętam, że poszłam z bratową męża na spotkanie w parafii pw. Ducha Świętego, bo tam akurat Domowy Kościół spotykał się z ks. Maksymowiczem. Postanowiliśmy z mężem w to wejść. Przydzielono nas do kręgu Halinki i Pawła. Oni byli najbardziej doświadczeni, już wcześniej weszli w Ruch Światło-Życie, byli już w dwóch kręgach. Z kręgami jest tak, że ludzie przychodzą i odchodzą, są różne przetasowania, a nasz od 25 lat trwa w niezmienionym składzie.
Jan Kwiecień dodaje: – Zdążyło się przez ten czas narodzić wiele dzieci i wnuków.
Bywa też tak, że impulsem do szukania wspólnoty są jakieś trudne doświadczenia. – Do kręgu trafiliśmy po chorobie męża. Wcześniej nie byliśmy aż tak blisko Kościoła. Oczywiście chodziliśmy na Msze św. niedzielne, ale to była taka przeciętna pobożność. Po wyjściu z kościoła życie toczyło się po swojemu – opowiada Krystyna Dżyga.
Jej mąż Jerzy wyjaśnia: – W szpitalu poznałem człowieka, którego żona była w Domowym Kościele, który powiedział, że jeśli wyzdrowieje, to też tam wstąpi. Niestety umarł. Ja wtedy postanowiłem kontynuować jego myśl i po wyjściu ze szpitala zacząłem szukać razem z żoną. Tak znaleźliśmy się w oazie rodzin.
Wytrwali na modlitwie
Na przestrzeni lat zmieniali się moderatorzy kręgu. – Naszym kręgiem opiekowało się kilku kapłanów. Od paru lat jest z nami ks. Darek Gronowski, o którym mówimy, że jest naszym wymodlonym księdzem – mówi Krystyna Dżyga.
Reklama
Bo to wcale nie jest oczywiste, że krąg ma swojego moderatora. – Ksiądz nie jest nam w żaden sposób przypisany. Nie jest tak, że krąg powstaje i automatycznie dostaje kapłana – tłumaczy Jan Kwiecień. – Sami musimy o niego zabiegać. Jeżeli nam się to nie uda, wtedy trwamy bez kapłana i modlimy się o niego. Tak to było w naszym przypadku, bardzo długi czas. A myślę, że o takiego kapłana jak ks. Darek modliliśmy się 20 lat. Jest na prawie każdym spotkaniu. Wcześniej zdarzyło się, że trafiliśmy na księdza niezbyt zainteresowanego naszą wspólnotą i to po prostu nie było to. Bo jednak trzeba czuć ten ruch. Tak jak nie każda rodzina czuje Domowy Kościół, tak też jest z kapłanami. Pragnienia ludzkie są różne. My odnaleźliśmy się tutaj, a ktoś odnajdzie się gdzieś indziej. Dlatego uważamy, że to wielka sprawa wymodlić sobie takiego kapłana. Tym bardziej się cieszymy, że nasze 25-lecie możemy świętować, mając kapłana, i że możemy powiedzieć innym, że warto się modlić o księdza nawet 20 lat. Trzeba być wytrwałym na modlitwie.
Oazowi celebryci
Z okazji ćwierćwiecza krąg postanowił wybrać się na pielgrzymkę do Carlsberga, gdzie na emigracji zmarł ks. Franciszek Blachnicki, założyciel Ruchu Światło-Życie. Chcieli przejść się ścieżkami ks. Franciszka i zobaczyć na własne oczy Ośrodek Marianum. – Pomyśleliśmy, że nie może tak być, że nie pojedziemy choć raz do miejsca, na które ks. Blachnicki miał taki wpływ. Tak nam się udało, że wstrzeliliśmy się w rekolekcje. Polacy, którzy w nich uczestniczyli, traktowali nas niemalże jak celebrytów. Byli zaszokowani tym, że można żyć w małżeństwie 40 czy 50 lat, że można wychować dzieci, które też zawierają sakramentalne związki małżeńskie i nie uciekają z Kościoła. Że w jednej wspólnocie można trwać 25 lat. Zadawano nam mnóstwo pytań – mówi Jan Kwiecień.
Halina Kraszewska dodaje: – Byliśmy wtedy angażowani do wszelkich posług, czy to do oprawy Mszy św., czy do czegokolwiek innego. Staraliśmy się być aktywni, bo to też jest forma ewangelizacji.
Gdzie bije polskie serce
Reklama
Carlsberg, dla oazowiczów miejsce legenda, na pierwszy rzut oka jednak nieco rozczarował. – W Polsce często się mówi, że jak coś jest niemieckie, to znaczy, że piękne, okazałe. I pod tym względem Carlsberg nas trochę zawiódł – ot, taka zapadła mieścinka, w lesie ukryta – opowiada Jan Kwiecień. – Ośrodek Marianum, do którego trafiliśmy, składa się z budynków wybudowanych w latach 50. Na początku był to obóz przejściowy dla młodych Polaków, którzy po wojnie wracali do ojczyzny. A kiedy tej młodzieży już zabrakło, nasz Episkopat zainteresował się tym, żeby ośrodek został w polskich rękach. Chodziło m.in. o stale rozrastającą się Polonię, dla której ten ośrodek był miejscem spotkań, wspólnej modlitwy, czerpania wartości patriotycznych i religijnych. W czasie stanu wojennego ks. Blachnicki, który do Polski nie mógł wrócić, bo groziło mu aresztowanie, dostał propozycję zaopiekowania się tym ośrodkiem w imieniu Ruchu Światło-Życie. Oczywiście zgodził się na to. A ponieważ zawsze był pełen zapału, wyobrażał sobie, że tu właśnie wybuduje międzynarodowe centrum Ruchu. Nie udało mu się zrealizować tych planów, ale i tak przez wiele lat ośrodek służył wielu ludziom, przede wszystkim emigrantom. Tu mieli swoje centrum spotkań z polskością. Dzisiaj są tu organizowane rekolekcje, różne uroczystości kościelne. Wielu Polaków tam przyjeżdża, żeby przeżyć np. tradycyjną procesję Bożego Ciała, bo w swojej niemieckiej parafii tego nie mają.
Pierwsze wrażenie może nie było najlepsze, ale szybko się to zmieniło. Panie zapamiętały przede wszystkim atmosferę: – Przyjęto nas bardzo serdecznie, w przyjaznej atmosferze. Szczególnie nas ujęła s. Basia Mazur, która wszędzie nas oprowadzała, opowiadała nam o ośrodku, patrzyła, czy niczego nam nie brakuje, więc czuliśmy się jak w rodzinie.
Wzruszające było nie tylko odwiedzenie miejsca, w którym był grób ks. Blachnickiego, ale też poczucie polskości. – Tam osiedliło się już tylu Polaków, że prawie nie słyszeliśmy języka niemieckiego. Tam bije polskie serce – mówi Halina Kraszewska.
Ze wspólnoty do domu
Reklama
Kogo zapytać o bycie w Domowym Kościele, jeśli nie kręgu z 25-letnim stażem? Doświadczone małżeństwa zachęcają inne, nie tylko świeżo upieczone, właśnie do tej wspólnoty. – Każdemu małżeństwu mogę polecić Domowy Kościół. To wielka podpora dla rodziny, dla dzieci. Dzisiaj nie wyobrażam sobie, że mogłabym do tej wspólnoty nie należeć. Zobowiązania, dialogi nie są tak trudne, jakby się wydawało. Małżonkowie razem się modlą, a później do wspólnej modlitwy zapraszają dzieci. Nie zawsze to jest możliwe, zwłaszcza kiedy dzieci są już dorosłe, ale my akurat często modlimy się z synem i synową – opowiada Danuta Tatarzyńska. – Zwykłe, proste rzeczy: litanie w maju i czerwcu, Różaniec w październiku i rozmowy: o Słowie Bożym, o prasie katolickiej, o tym, co jest ważne w życiu. We wspólnocie pogłębiamy wiarę, a potem niesiemy ją do naszych domów.
I choć czasem początki są problematyczne, okazuje się, że warto przetrwać. – Nie jest tak, że człowiek wchodzi do kręgu i wszystko od razu zaczyna mu się układać. Pamiętam pierwsze dialogi, pierwsze zobowiązania i pierwsze łzy. Dzisiaj wspólna modlitwa jest dla nas czymś normalnym, ale na początku musieliśmy się tego uczyć – tłumaczą Krystyna i Jerzy Dżygowie.
Owoce są bardzo konkretne. – Bycie w Domowym Kościele na pewno pomaga budować jedność, wspólnotę, uczy życia w małżeństwie. Wielu parom brakuje takiej formacji, nie mają z czego czerpać. Myślę, że Domowy Kościół może być lekarstwem na obecną plagę rozwodów. Pomaga rozwiązywać konflikty, uczy miłości, miłosierdzia i wybaczenia. Mówi się „po owocach ich poznacie”, a owoce bycia w tej wspólnocie są ogromne – uważa Franciszek Łykowski. – Młodzi ludzie świeżo po ślubie są pełni entuzjazmu i mają przeświadczenie, że ich małżeństwo będzie świetne, że wszystko się pięknie ułoży. A my, starsi, wiemy już, że tak nie jest, że zawsze prędzej czy później przyjdą trudności. Domowy Kościół pomaga nam w tych zmaganiach, to wspólnota, która pomaga trwać w małżeńskiej jedności.