Możemy nie pójść na wybory. Czasy przymusu i prawie stuprocentowej frekwencji już dawno w Polsce minęły. I nawet rozumiem tych zniechęconych. Tyle razy byli na wyborach, a w ich życiu nic się nie zmieniło. Zabiegający o poparcie kandydaci aktywni byli tylko w trakcie kampanii, a potem szybko o nas zapominali, podobnie jak o przedwyborczych obietnicach. Kandydat z tej czy innej partii – dla szarego obywatela efekt taki sam. A w głównych mediach eksperci mówią, że ta kampania też była beznadziejna... Jaki jest więc sens naszego głosowania? I tak wszystko jedno, kogo wybiorą na prezydenta...
Wiem, że nie przekonam wszystkich, iż na wybory jednak warto pójść. Nie przekonam leniwych, obojętnych i wiecznych malkontentów. Ich pewnie nikt by nie przekonał, nawet obiecując przysłowiowe „złote góry”. Oni wiedzą swoje – nic się nie zmieni, a skoro tak, to chcą mieć przynajmniej święty spokój.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Spróbuję przekonać właśnie tych zniechęconych. Podejmując decyzję o pójściu na wybory lub o absencji przy urnach, trzeba sobie odpowiedzieć na kilka pytań. Czy akceptujemy sytuację, że w systemie demokratycznym nie ma innej drogi do zmiany władzy jak głosowanie w wyborach – to czynne, gdy sami decydujemy, na kogo oddajemy swój głos, i to bierne, gdy nie głosujemy, ale zaniżając frekwencję oddajemy inicjatywę innym głosującym? Czy naprawdę zależy nam na tym, by poniekąd to inni za nas decydowali? Może na tym polega słabość naszej demokracji, że kandydaci (a później wybrani) nie czują na sobie presji dużej liczby świadomych wyborców, a w związku z tym nie poczuwają się także do odpowiedzialności przed nimi?
Czy mamy świadomość, że wielu ośrodkom kształtowania życia społecznego zależy na zachowaniu status quo, więc nasza bierność jest im na rękę? Ze statycznym, a jeszcze bardziej biernym społeczeństwem nie podejmuje się współpracy, tym łatwiej nim sterując. Temu służy także zabieg obrzydzania w mediach kampanii wyborczej. Sposobów jest wiele – unikanie rzetelnej debaty, trywializacja bądź skrajna fragmentaryzacja wypowiedzi kandydatów (aż do zatarcia ich właściwego sensu), mówienie „zamiast” kandydata, pomijanie spraw kluczowych, a skupianie się na zagadnieniach drugorzędnych czy zgoła bzdurnych.
Tymczasem kampania naprawdę dotyczy spraw zasadniczych – tego, jaka zdaniem jednego, drugiego czy kolejnego kandydata ma być Polska, jakie ma być jej miejsce w Europie i świecie, jak ma wyglądać jej bezpieczeństwo zewnętrzne i wewnętrzne, gospodarka i życie społeczne, jak odnosi się do swej przeszłości, symboli i narodowych bohaterów, czy zamierza zabiegać o powrót rodaków z emigracji, jakie zamierza stworzyć ku temu warunki, czy dostrzega patologie zagrażające bytowi narodowemu i każdej rodzinie, czy i jak chce się im przeciwstawić?
Czy potrafimy wychwycić różnice, a czasami tylko niuanse programów wyborczych? Spełnienie wszystkich składanych obietnic nigdy nie jest możliwe, ale zastanowienie się, nawet przy ograniczonym dostępie do informacji, czy jest to efekt obiektywnej sytuacji, czy bardziej samozadowolenia, lenistwa, wygodnictwa, niewiedzy, partyjnego czy osobistego nieudacznictwa, własnych egoizmów, hołdowania interesom różnych grup lub tzw. lobbystów kosztem dobra wspólnego – już tak.
Oczywiście, możemy na to wszystko machnąć ręką i zostać w domu. Inni wybiorą za nas. Dzisiaj może będą to jeszcze „swoi” inni. Ale czy kiedyś, jeżeli nadal pozostaniemy bierni, zniechęceni lub nie dość zainteresowani, nie będą to „obcy” inni?