Julia A. Lewandowska: – Od jak dawna jest Pan prezesem Związku Sybiraków w Wałbrzychu i czym zajmuje się ten Związek?
Reklama
Stanisław Sznajder: – Jestem nim już dwie kadencje, czyli osiem lat. Oddział Związku Sybiraków w Wałbrzychu istnieje od 1990 r. i zrzesza 13 kół. Początkowy okres działalności tego Związku polegał na przeprowadzeniu weryfikacji nowych członków Związku, a także na staraniach, by uznać tych członków za kombatantów, bo to nie jest jednoznaczne być członkiem stowarzyszenia i być równocześnie kombatantem. Wszyscy nasi sybiracy, którzy są oczywiście sybirakami, są zaliczeni do grupy kombatantów.
Główne kierunki działania Związku to dbałość o pamiątki po sybirakach. W Oddziale Wałbrzyskim, w Kole w Bystrzycy Kłodzkiej, mamy grupę piszących pamiętniki. Koło wydało już trzy tomy pamiętników sybiraków. Każdy tom zawiera od 40 do 60 wspomnień indywidualnych. Również w Gimnazjum nr 6 w Wałbrzychu wydano kilka edycji wspomnień. Trudno mi powiedzieć w tej chwili ile, ale było to jakieś chyba dwanaście edycji. Wspomnienia sybiraków są następnie rozprowadzane w bibliotekach, szkołach i w bibliotekach miejskich. W Świebodzicach mamy jedną szkołę noszącą imię sybiraków, jest to Gimnazjum nr 1, i takich pamiątek czy pomników – znaków pamięci – jest więcej. Niemal w każdym kościele na terenie dawnego województwa wałbrzyskiego, na cmentarzach i obok świątyń poustawiane są kamienie z tablicami upamiętniającymi okresy zesłań bądź okresy rocznic zesłań. Również w Wałbrzychu mamy takie pamiątki.
Oddział Wałbrzyski Związku Sybiraków w ostatnich kadencjach miał dwóch członków Zarządu Głównego, w przedostatniej kadencji ja dołączyłem do Zarządu, a jedną kadencję wcześniej był nim mój kolega z Bystrzycy Kłodzkiej.
W ostatnim roku – 2013 – Koło w Bystrzycy Kłodzkiej utworzyło swój własny Oddział. To było nasze najliczniejsze Koło, bo liczyło 380 członków. Razem z tym Kołem na początku roku nasz Oddział liczył 2055 członków. Oczywiście, ten okres należy do tych, którzy odeszli od nas ze względu na wiek, ja mam 78 lat, więc zaliczam się do tych młodszych sybiraków. Obecnie wielką troską naszego Stowarzyszenia jest jego przyszłość. Co zrobić, jak utrzymać Stowarzyszenie i jego działalność na przyszłość? Mamy kilka pomysłów, chcemy mianowicie stworzyć stowarzyszenia miłośników sybiraków, do których należeliby nie sybiracy, a np. nauczyciele, nauczyciele historii w szkołach średnich. Również w nam podległych kołach odbywają się spotkania, a poszczególni członkowie zapraszani są do szkół na prelekcje, by uczniowie – jak to mówi się górnolotnie – doświadczyli spotkania z „żywą historią”.
– Jako dziecko trafił Pan do obozu w środkowej Syberii. Jakie są Pana wspomnienia związane ze świętami Bożego Narodzenia, które spędzał Pan jako dziecko?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
– Urodziłem się w Rudkach koło Lwowa. To nieduże, obecnie ukraińskie, miasteczko znane jest z tego, że tam w krypcie kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny został pochowany Aleksander Fredro. Od 1946 r. mieszkam na Dolnym Śląsku.
Wraz z rodziną (osiem osób – czterech dorosłych: rodzice, stryj i babcia oraz czworo dzieci: dwóch braci starszych ode mnie, młodsza siostra i ja) wywieziono nas 10 lutego 1940 r. do miejscowości Ungut w Krasnojarskim Kraju, gdzieś w okolicach Kańska nad rzeką Kan. Był tam zorganizowany łagier, w którym nas umieszczono. Zakwaterowano nas w barakach. Na terenie łagru znajdowała się łaźnia, stołówka i izolatki. Obóz był ogrodzony. Wszyscy zesłańcy od czternastego roku życia pracowali w przedsiębiorstwie eksploatacji lasu. Nie pracowała moja młodsza siostra, nie pracowałem ja, bo byliśmy mali, i nie pracował jeden z braci – rocznik 1929. A mój brat, który miał 15 lat, był już objęty pracą. Wszyscy chodzili do pracy przy wyrębie lasu. Cięli pnie drzewa na odpowiedni wymiar, układali w stos i zimą ciągnikami wozili nad rzekę. Na wiosnę, kiedy lody puściły, rzucano takie pocięte pod wymiar kloce do rzeki, i rzeką płynęły aż do Jeniseja, a Jenisejem do głównych tartaków. Dzieci do czternastego roku były zwolnione z pracy, miały tylko obowiązek zajmowania się młodszymi dziećmi, gdy starsi chodzili do pracy. Sami więc organizowaliśmy sobie zabawy.
Pierwsze święta Bożego Narodzenia dla mnie były wyjątkowo dziwne. Przyszedł dzień wigilijny, ojciec trzymał w ręku kromkę czarnego chleba, a wszyscy płakali. To był moment, który zapamiętałem. To było nasze pierwsze Boże Narodzenie na Syberii. Zima 1940/41 roku była bardzo ostra. To była pierwsza nasza zima tam. Z Bożego Narodzenia 1940 r. to ten fragment jakoś szczególnie wbił mi się w pamięć. Bardziej albo lepiej pamiętam jeszcze taki moment: od czasu do czasu udało się dostać paczkę. Nasz stryj, który nie był wywieziony na Sybir i mieszkał gdzieś przy rumuńskiej granicy, przysłał nam pewnego razu paczkę. Wiedział, oczywiście, co ma nam przysłać. W przesyłce był kilogram, może więcej, słoniny. Zauważyłem wtedy filozoficznie, że mamy prawdziwe święta, bo ziemniaki są podduszone i namaszczone. Taki drobny fragmencik wbił mi się w pamięć.
Na Syberii obchodzono urzędowo święta noworoczne. Święta były normalne, gdy nasi się domówili z naczelnikiem obozu i można było trochę wcześniej przyjść z pracy. Natomiast Nowy Rok był huczny. Nie chodziło się wtedy do pracy, były inne potrawy na stołówce. Podstawową potrawą na naszej stołówce był krupnik zabielany, a wtedy – w Nowy Rok – było trochę inaczej. Natomiast nie wiem, czy ja o tym wiem, bo to widziałem, czy ktoś mi o tym mówił – na Syberii też byli kolędnicy. Po wojnie, gdy już mieszkaliśmy we Wleniu, młodzież, dzieci organizowały kolędy. Chodziliśmy od domu do domu, kolędowaliśmy, a domownicy częstowali nas na przykład cukierkami. W pierwszy dzień świąt mniej, ale w drugi dzień zawsze było naszą ambicją, żeby chodzić po kolędzie. Natomiast jeśli chodzi o Nowy Rok nie było jakiś specjalnych obchodów tych świąt poza sylwestrem. Bo jeśli nie szło się na zabawę, to w domach organizowano jakieś drobne przyjęcia.
Po zakończeniu wojny zaczęła się repatriacja do Polski. Z Syberii do Polski nie wróciły babcia i siostra. 18 maja 1946 r. moja rodzina przyjechała do Szczecina. Szczecin nie był wówczas jeszcze nominalnie polski, mieszkało w nim dużo żołnierzy radzieckich i mój ojciec nie chciał zostać w Szczecinie. Ale mój brat – dużo starszy ode mnie – służył w 1. Dywizji im. Tadeusza Kościuszki i przemaszerował szlak spod Lenino. W 1946 r., już w cywilu, mówił, że na Dolnym Śląsku, jest tak pięknie, więc postanowiliśmy tam pojechać. W czerwcu 1946 r. wyjechaliśmy na Dolny Śląsk, do Lwówka Śląskiego. Dzieciństwo spędziłem we Wleniu – to takie maleńkie miasteczko między Lwówkiem Śląskim a Jelenią Górą. Tam w zasadzie mieszkałem do 1950 r. Skończyłem szkołę powszechną, zdałem do technikum mechanicznego we Wrocławiu, skończyłem je w 1955 r. Po skończeniu technikum dostałem nakaz pracy do Świebodzic, 12 km od Wałbrzycha. Tutaj zacząłem pracę. Później ukończyłem wieczorowe studia we Wrocławiu na politechnice. Tu się ożeniłem, tutaj miałem dzieci i tutaj mieszkam do dzisiaj.
– Proszę opowiedzieć Czytelnikom o świątecznych tradycjach w Pańskiej rodzinie.
– Świąteczne tradycje w mojej rodzinie to te zaczerpnięte z Kresów Wschodnich, ale moja żona (a właściwie teściowie pochodzą z Wielkopolski), więc tradycje stanowią mieszankę. Wigilię obchodzimy tradycyjnie. Podczas Wieczerzy dzielimy się białym opłatkiem. A wśród potraw królują kutia [przyp. autora: nazwa pochodzi od słowa ukraińskiego (z greki) kókkos – pestka, ziarno, chociaż ludowa etymologia wskazuje na słowo kut – kąt] – jedno z dwunastu głównych dań dawnej kuchni kresowej – i pierożki z rozmaitymi przyprawami i nadzieniami: ruskie, ze śliwkami suszonymi i kaszą gryczaną zmieszaną z serem, które sam przygotowuję na wieczór wigilijny dla mojej rodziny. Przestrzegamy, by dań było jak najwięcej. Jest i kompot z suszu i makiełki. Takim ewenementem w mojej rodzinie jest to, że po modlitwie, gdy już wszyscy zasiądą do stołu, poza gospodynią i ewentualnie jednym pomocnikiem nikt od stołu nie wstaje do końca kolacji. Na koniec wieczerzowania śpiewamy kolędę.
– Jaka jest Pana ulubiona potrawa wigilijna?
– Najbardziej lubię barszcz z uszkami, ale na Wigilię – oprócz pierożków – rybę przygotowuję zawsze sam. Najczęściej jest to karp.
– Czego życzyłby Pan z okazji świąt Bożego Narodzenia mieszkańcom diecezji świdnickiej? Co chciałby im Pan przekazać jako prezes Związku Sybiraków?
– Przede wszystkim błogosławieństwa Bożego.
Chciałbym, żeby mieli trochę więcej dystansu do obecnych czasów. Żeby się tak nie przejmowali. Żyli w zgodzie z sobą, w wielkiej pogodzie ducha, a gdy chodzi o sybiraków – by byli bardziej pogodni i nie tylko żyli przeszłością, ale i teraźniejszością. Tego im życzę.