KS. INF. IRENEUSZ SKUBIŚ: - Proszę powiedzieć, co znaczą w Pana ustach słowa: Wierzę w Boga.
PIOTR JASKIERNIA: - Wychowałem się w rodzinie katolickiej. Moi rodzice nauczyli mnie miłości do Pana Boga. Będąc nastolatkiem, uznałem jednak, że są rzeczy ważniejsze. Na szczęście Pan Bóg nigdy o mnie nie zapomniał. W tej chwili bycie chrześcijaninem znaczy dla mnie, że najważniejszy jest Pan Bóg. Jeżeli postawi się Go na pierwszym miejscu w życiu, to wtedy wszystko znajduje swoje miejsce - zarówno w pracy zawodowej, jak i w życiu rodzinnym. Czasami zbytnio hołubimy nasze dzieci, małżonków, dom czy samochody, a Bóg schodzi na drugi plan. Nie jesteśmy wtedy szczęśliwi. Natomiast jeżeli Bóg jest w naszym życiu najważniejszy, wtedy wszystko zyskuje odpowiednią perspektywę i zaczyna dobrze funkcjonować.
- Czym się Pan zajmuje na co dzień?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
- Mieszkam w Stanach Zjednoczonych. Wyjechałem z Polski przed stanem wojennym w 1981 r. i zacząłem pracować jako kierowca wielkiej ciężarówki - jeżdżę tzw. 18-kołowcem. Jest to praca bardzo trudna - nie sama w sobie, ale ze względu na rodzinę. Tygodniami jest bowiem człowiek poza domem i często problemy rodzinne trzeba rozwiązywać przez telefon. Gdyby więc nie wiara moja i mojej żony, dużo trudniej byłoby nam przejść przez kryzysy. Z Panem Bogiem jednak wszystko jest nie tylko możliwe, ale staje się łatwe.
- Jak wygląda religijność Pana, Pańskiej żony i dzieci?
Reklama
- Kiedy przyjechaliśmy do Stanów, byliśmy trochę zafascynowani sprawami materialnymi. Chodziliśmy do kościoła na niedzielną Mszę św., ale nie była to dla nas sprawa wyjątkowa. Czasami np. orientowaliśmy się w niedzielę po południu, że nie byliśmy jeszcze w kościele, i biegliśmy tam, nie zważając, że jest ona odprawiana w języku hiszpańskim. Eucharystia była ważna, ale nie rozumieliśmy Słowa Bożego. Z naszej strony wyglądało to więc trochę faryzejsko, spełnialiśmy obowiązek, ale nie było w nim większej miłości do Pana Boga. Przez 10 lat małżeństwa nie mogliśmy mieć dzieci. Potem, w 24. tygodniu ciąży, urodziła się nam córeczka. Ważyła 600 g, z medycznego punktu widzenia nie miała szans na przeżycie. To był początek mojego głębokiego nawrócenia. Wtedy pierwszy raz ofiarowałem Wiktorię naszej Pani Jasnogórskiej; obiecałem post w jej intencji oraz pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę, jeśli Maryja uratuje jej życie.
Zacząłem wtedy odczuwać wielki głód Pisma Świętego. Wiara stała się bardzo ważną, realną częścią mojego życia. Nie przestawałem o tym mówić. Zdumiewające było to, że coś, czego dawniej niemal się wstydziłem, co traktowałem jako sprawę prywatną, zmieniło się zupełnie. Teraz wiem, że wynika to z miłości, bo jak się kogoś kocha, to nie można przestać o nim mówić. Moja wiara jest więc uzewnętrzniana, lubię o niej opowiadać, wyjaśniać, dlaczego wierzę, lubię ewangelizować.
Moja, dziś już 22-letnia, córka także jest ewangelizatorką, m.in. prowadzi w Internecie dyskusje na temat wiary. Żona bardziej daje świadectwo swoim życiem. Pracując jako pielęgniarka, często także w soboty i niedziele, nigdy nie opuszcza niedzielnej Mszy św., mimo że jest np. po 12-godzinnej zmianie i ma bardzo mało czasu na wypoczynek przed kolejną.
- W rodzinie prowadzicie zatem rozmowy o Bogu, o sprawach religijnych...
- Często dyskutujemy na ten temat, analizujemy niedzielne czytania liturgiczne, kazania. Gdy dzieci były małe, dostawały po dolarze, kiedy zapamiętały Ewangelię, treść kazania, a potem toczyła się rozmowa, jak one to odebrały. Czasem trudno nam coś zrozumieć, wydaje się, że Bóg jest nazbyt okrutny, nie rozumiemy też kontekstu i nie jesteśmy w stanie odczytać prawdziwej treści przesłania. Dlatego rozmawiamy i razem się modlimy. Wieczorem całą rodziną odmawiamy dziesiątkę Różańca w intencji dziecka nienarodzonego, które co roku adoptujemy duchowo. Prowadzimy więc teoretyczne dyskusje o wierze, a w praktyce modlimy się razem.
- Pan Bóg jest w Waszej świadomości żywy i prawdziwy...
- Pan Jezus jest naszym osobistym Przyjacielem. To nie jest tylko obraz na ścianie, przed którym się klęka i modli, ale bardzo konkretna żywa Osoba. Niemal fizycznie odczuwamy obecność Boga wśród nas i zwracamy się do Niego o pomoc i radę. Nie mam jakichś mistycznych przeżyć, Pan Jezus nie szepcze mi do ucha, ale odczuwam Go jako konkretną Osobę.
- Przeżycie religijne jest więc także męskie, oparte na rozumie i na uczuciu...
Reklama
- Benedykt XVI w encyklice „Deus caritas est” podkreślał te dwa aspekty miłości: uczucie, ale i decyzja, i ona jest jakby ważniejsza. W sakramencie małżeństwa np. bardzo trudno jest obiecywać samo uczucie. Jeżeli obiecujemy komuś miłość aż do śmierci, to obiecujemy coś, na co mamy wpływ, czyli jest to także nasza decyzja. Miłość to jest bardziej to, co się robi, niż co się czuje, choć jedno z drugim jest tak powiązane, że czasem trudno to oddzielić. Trzeba więc w życiu podejmować pewne decyzje, a za tym idą uczucia. Z tego wynika też jakiś obowiązek. Nie można tylko mówić, że kocha się Pana Jezusa i koniec, kropka.
- Jak Pan dochodził do sedna swojego przeżywania Boga?
Reklama
- Myślę, że cała inicjatywa należała do Pana Boga. On mnie powołał. Punktem zwrotnym były urodziny mojej córki. Wspomniałem już, że odczułem wtedy niesamowity głód Pana Jezusa i Pisma Świętego. Jeżdżąc po Stanach Zjednoczonych, gdzie w większości chrześcijanie nie należą do Kościoła katolickiego, miałem trudny dostęp np. do katolickiego radia. Słuchałem więc dużo ewangelickich stacji radiowych i bardzo wiele im zawdzięczam, także braciom protestantom, aczkolwiek nauczyłem się od nich i błędów. Ale też zacząłem mieć różne wątpliwości, nurtowały mnie różne pytania, często bardzo proste, np. dlaczego nazywamy księży ojcami, skoro w Biblii czytamy: „Nikogo na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem, jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie” (por. Mt 23, 9). Pytanie to jest teraz dla mnie zupełnie śmieszne, ponieważ sam Pan Jezus nazywa Abrahama ojcem, św. Paweł nazywa siebie ojcem, św. Szczepan przed kamienowaniem zwraca się do starszyzny żydowskiej słowami: bracia i ojcowie. Jeżeli zna się Pismo Święte, to wiadomo, że Pan Jezus mówił o czymś innym, że prawdziwe ojcostwo pochodzi tylko od Boga Ojca; nie od rabinów, którzy chcieli, by ich nazywano ojcami, jakby byli najważniejsi. Pan Jezus wskazuje na inny kontekst: prawdziwe ojcostwo pochodzi od Boga. Wtedy tego nie wiedziałem i zacząłem negować pewne nauki Kościoła katolickiego, bo nikt mi tego nie wytłumaczył. Ale szukałem dalej. Zacząłem czytać książki katolickie, słuchać świadectw ewangelików, którzy zostali katolikami. Zrozumiałem, jak wiele ich to kosztowało, bo w USA katolik ciągle jest obywatelem drugiej kategorii. Jeżeli więc „prawdziwy” Amerykanin, biały protestant pochodzenia anglosaskiego (White Anglo-Saxon Protestant), który jest pastorem, ma dobrą pracę, wykłada w seminarium protestanckim, decyduje się zostać katolikiem, to wiąże się to z tym, że traci pracę, przyjaciół, popada w problemy rodzinne, musi więc mieć bardzo poważne powody. Tego typu ludzie dają niesamowite świadectwa. Jedynym bowiem argumentem, który doprowadził ich do Kościoła katolickiego, jest prawda, którą odkryli w tym Kościele. Dzięki takim nauczycielom stałem się nie tylko lepszym katolikiem, ale także człowiekiem, który dobrze wie, dlaczego Kościół katolicki naucza tego, czego naucza. Czytałem również Ojców Kościoła. Mam na drugie imię Ignacy, po dziadku, i jako dziecko trochę się tego wstydziłem. Ale dziś jestem niezmiernie wdzięczny św. Ignacemu, który już na początku II wieku nazwał Kościół, do którego należę, katolickim. Widzę, że nasz Kościół to od 2 tys. lat ciągle ta sama nauka. My nie gonimy za nowinkami, które i tak zmienią się za 20 lat. Treść listu biskupa Ignacego z Antiochii, napisanego w 107 r., jest taka sama, jak dziś napisałby niejeden biskup.
- Co urzeka Pana w Kościele katolickim?
- Cały Kościół jest piękny, toteż św. Paweł ukazuje go jako Oblubienicę Pańską. Pan Jezus jest Oblubieńcem, a my - Kościół - Oblubienicą, mistycznie z Nim zaślubioną. Naprawdę jesteśmy piękni, co nie znaczy, że nie mamy już żadnych problemów. Bo Kościół nie jest muzeum świętych, ale jest szpitalem dla grzeszników. W tym Kościele mamy się nawzajem uświęcać. Nie jesteśmy idealni, każdy z nas upada wiele razy, ale ciągle jesteśmy piękni, dlatego, że należymy do Boga.
- Jak Pan, zaangażowany katolik, widzi wartość sakramentów świętych?
Reklama
- Bardzo ważnym sakramentem jest dla mnie na pewno Eucharystia. To taki wehikuł czasu, winda do Nieba. Na Mszy św. jesteśmy równocześnie w Niebie i pod krzyżem Jezusa na Golgocie. To centrum, szczyt i źródło chrześcijaństwa. W moim życiu istotną rolę odgrywa też sakrament pokuty i pojednania - spowiedź św. jest dla duszy niczym prysznic dla ciała. Widzę po sobie, jak z poirytowanego, niecierpliwego człowieka zmieniam się na lepsze. Choć sam moment spowiedzi nie jest przyjemny - jest trudnym przeżyciem, bo nikt nie lubi zwierzać się komuś ze spraw dla siebie wstydliwych - to jednak zawsze łzy mi z oczu płyną, gdy słyszę słowa: „Twoje grzechy są ci odpuszczone”. Tego nie mają nasi bracia protestanci. Nasza droga do zbawienia jest więc dużo łatwiejsza, kiedy mamy pewność usłyszenia takich słów.
Bardzo istotnym sakramentem, przyjmowanym raz w życiu, jest bierzmowanie. W młodości chyba nie do końca to rozumiałem, ale już moim dzieciom starałem się je ukazać jako nasze świadome przyjęcie wiary. Sakrament działa łaską, która do nas przychodzi. Musimy się tylko na nią otworzyć.
- Gdzie Pan zgłębia swoją świadomość katolicką?
- Czytam dużo, jest wiele doskonałych książek katolickich, m.in. książka Vittorio Messoriego „Opinie o Jezusie” - czyta się ją jak kryminał. Dzisiejszy człowiek ma do dyspozycji komputer, a w nim masę bzdur, które potrafią człowiekowi zrobić tzw. wodę z mózgu. Jest też jednak dużo wartościowych pozycji, jest dobra prasa katolicka, są strony internetowe z nauką chrześcijańską, gdzie można też podyskutować, są doskonałe fora katolickie. Staram się szukać takich źródeł. W USA mamy też bardzo dobre katolickie radio EWTN, będące obecnie największym medium chrześcijańskim na świecie. Matka Angelika założyła je, mając 58 lat, a więc w wieku, kiedy wielu ludzi myśli już o emeryturze. Nie można nie docenić wpływu tego radia na Kościół katolicki w Ameryce.
- Na czym dzisiaj polega ewangelizacja?
Reklama
- Szczególnym bożkiem stał się dziś dla wielu osób materializm, powodujący zobojętnienie na Boga i sprawy wiary. Problem polega na tym, że pewne tradycyjne metody ewangelizacji nie są już dziś skuteczne. Ewangelizatorami byli zawsze kapłani, kaznodzieje, bracia zakonni, ale bardzo trudno im dziś dotrzeć do tej wielkiej części społeczeństwa, która odeszła od Kościoła. Niedawno spotkałem księdza, który ewangelizuje, chodząc po plaży w wakacje. Myślę, że musi się dziś zwiększyć w ewangelizacji rola laikatu. Musimy dawać świadectwo wiary w pracy, wśród znajomych, rodziny, ludzi, którzy nie zawsze chodzą do kościoła, którzy nie włączą katolickiego radia i nie kupią katolickiej prasy.
Ja sam jestem dość aktywny w Internecie, mam swoją stronę internetową, kanał na YouTube i mogę dotrzeć do pewnej grupy ludzi, w większości mężczyzn, którym czasem jest trochę nie po drodze z Kościołem. Ale taka jest rola nas wszystkich: musimy się stać ewangelizatorami. Może nie zawsze trzeba doskonale znać teologię, czasami wystarczy dać proste świadectwo, powiedzieć, jaką rolę odegrał Pan Jezus w moim życiu, czasami wystarczy się sprzeciwić, kiedy ktoś opowiada dowcip, z którego nie powinniśmy się śmiać...
- Jak wygląda Pana internetowe świadectwo wiary?
- Mam w ciężarówce program komputerowy, który czyta wpisy moich przyjaciół. Oni, jadąc ze mną wirtualnie, mogą pisać na naszej stronie, komputer czyta, ja odpowiadam. To nie jest strona religijna, rozmawiamy o wszystkim: o ciężarówkach, o miastach, które mijamy, o pracy. U nas wolno rozmawiać na wszystkie tematy, z wyjątkiem polityki. Staramy się stworzyć atmosferę, gdzie rozmowa o Bogu nie będzie wzbudzała agresji czy szyderstwa. Ewangelizacja jest dużo bardziej skuteczna wśród przyjaciół, trudno jest zaczepić obcą osobę na ulicy i zacząć ewangelizować. Odwróci się i odejdzie. Natomiast jeżeli się kogoś zna, jeżeli się rozmawia, wtedy dużo łatwiej przekazać prawdę.
Nie boję się trudnych pytań od ateistów, agnostyków, ludzi mających wątpliwości. Dla nich także jest moja wirtualna ciężarówka. Piękna jest przypowieść Jezusa o ziarnie rzuconym w glebę. W zależności od tego, jaka ona jest, ziarno może nie wydać żadnego plonu albo zagłuszą je chwasty czy porwą drapieżne ptaki. Jeśli jednak trafi na glebę żyzną, wyda plon stokrotny. Taką glebę trzeba przygotowywać. Bardzo duża część społeczeństwa jest, niestety, negatywnie nastawiona do wiary, niekiedy wręcz agresywnie. Chodzi o to, żeby o wierze można było dyskutować w sposób inteligentny, kulturalny, a nie obrzucając się nawzajem wyzwiskami lub zaprzestając poszukiwania odpowiedzi na trudne pytania. Takie dyskusje staram się prowadzić w mojej wirtualnej ciężarówce.