Polska Guernica - takie porównanie przylgnęło do położonej nieopodal Tarnobrzega wioski Chmielów, która już w drugim dniu wojny doświadczyła prawdziwego piekła. Spotkał ją los podobny do tego, który trzy lata wcześniej stał się udziałem hiszpańskiej Guernicy. Było słoneczne lato, życie toczyło się spokojnym leniwym rytmem prowincji. Dobiegały końca żniwa, ludzie zbierali z pól zboże, rozpoczynali orkę, na łąkach pasło się bydło. I wtedy właśnie, zupełnie niespodziewanie, na Chmielów spadły niemieckie bomby.
O tej tragedii napisano już bardzo wiele. Kilka lat temu na łamach Zeszytów Nowodębskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego zostało zamieszczone obszerne opracowanie na ten temat pióra Tomasza Sudoła. Autor zebrał wspomnienia licznych świadków, ale również sięgnął do niemieckich źródeł historycznych, dzięki czemu możliwe stało się dokładniejsze prześledzenie całego zdarzenia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Nalotu dokonały samoloty I Dywizjonu 76. Pułku Bombowego Luftwaffe. Maszyny wystartowały z Wrocławia. Pierwszym celem ich ataku był Sobów, później Tarnobrzeg, a na końcu Chmielów. Chodziło o zniszczenie ważnego rozwidlenia kolejowego oraz dworca PKP w Chmielowie. Jak to się stało, że bomby nie trafiły tam, gdzie trzeba, spadając w rejon zabudowań mieszkalnych? Próbowano tłumaczyć to sobie na wiele różnych sposobów. Krążyły często abstrakcyjne zupełnie hipotezy, jak ta mówiąca, że atak był aktem zemsty na pracującym w tartaku hrabiego Tarnowskiego Żydzie, który przed wojną odmówił rzekomo sprzedaży drewna niemieckiej delegacji. Inna plotka głosiła, że w załodze jednego z samolotów był młody oficer, którego rodzina mieszkała niegdyś w Chmielowie, doznając tu prześladowań. Podczas nalotu skorzystał z okazji, by odegrać się za wszystkie dawne krzywdy.
Prawda wydaje się być dużo bardziej prozaiczna. Na skuteczności bombardowania zaważyły zapewne warunki atmosferyczne. Gęstniejące tego dnia chmury sprawiły, że bomby zamiast w urządzenia kolejowe trafiły w znajdującą się tuż obok wioskę, zamieniając ją błyskawicznie w trawione pożogą gruzowisko.
Śmierć i zgliszcza
O wydarzeniach pamiętnego września opowiedział mi niegdyś ich naoczny świadek, Józef Rzepecki z Jadachów. Gdy wybuchła wojna, mieszkał w Chmielowie. Miał wtedy 17 lat i to, co zobaczył, utkwiło mu na zawsze głęboko w pamięci. - Z radiowych komunikatów, których strzępy dochodziły do nas po napaści Niemiec na Polskę, najbardziej zastanawiały wszystkich te, mówiące o bombardowaniach - wspominał J. Rzepecki. - Każdy wiedział mniej więcej co to wojna, ale bombardowanie to było nowe słowo. Ludzie próbowali tłumaczyć je sobie po swojemu. Nikt nie przypuszczał nawet, że tak szybko na własnej skórze odczuje wszystko to, co się pod nim kryło.
Reklama
Kiedy rozpoczął się atak, wiele osób było w polu lub na pastwiskach, gdzieniegdzie jednak bydło powoli spędzano już do obór. Cała akcja nad Sobowem, Tarnobrzegiem i Chmielowem trwała mniej więcej 20 minut. - W mgnieniu oka wieś zamieniła się w gęstą ścianę ognia, dymu i kurzu. Bomby spadały gęsto. Nie były duże, ale wkoło rozpryskiwały się odłamki. Każdy uciekał, gdzie mógł, ja schroniłem się w rowie przydrożnym, który znajdował się niedaleko domu. Obok mnie przywarła do ziemi znajoma dziewczyna. W pewnym momencie wychyliła się na moment. Ta chwila wystarczyła, by odłamek roztrzaskał jej głowę. Zginęła. Była jedną z ponad 50 osób, które poniosły tego dnia śmierć. Dziesiątki rannych trafiły do szpitala w Tarnobrzegu, który nie był przygotowany na przyjęcie tak wielkiej liczby ludzi wymagających natychmiastowej pomocy. Dyrektor Rusinowski wraz z dwoma innymi lekarzami pracowali bez wytchnienia. Brakowało wszystkiego, a zwłaszcza materiałów opatrunkowych. Ropiejące rany goiły się nieraz miesiącami, wydzielając nieprawdopodobny fetor.
Upamiętnieni
Chmielów lat trzydziestych ubiegłego wieku był zbudowany z drewna. Murowane budynki stanowiły rzadkość. Nic więc dziwnego, że lotniczy atak pozostawił tu jedynie stertę gruzów, z której sterczały gdzieniegdzie kikuty kominów. - Ocalała piwnica, gdzie schroniliśmy się całą rodziną - opowiadał Józef Rzepecki. - Od nas na szczęście nikt nie zginął, tylko siostra została ranna. Wszystkie otwory kazano nam pozatykać dokładnie nawilżonymi szmatami, bo istniało ryzyko ataku gazowego. Siedzieliśmy w ciemnicy, gdzie trudno było nawet oddychać. Ludzie stracili cały dobytek. Świeżo zebrane plony strawił ogień. Ten sam los spotkał zwierzęta, które ginęły w straszliwych męczarniach, płonąc żywcem, zamknięte w chlewach. Widmo głodu stawało się tym wyraźniejsze, że nie było żadnych zapasów na zimę. Ci, którzy ocaleli, przez całą zimę chodzili po okolicznych wsiach, prosząc o kromkę chleba.
Na jednej ze ścian kościoła parafialnego w Chmielowie widnieje tablica pamiątkowa z nazwiskami ofiar tragedii, która dotknęła wioskę we wrześniu 1939 r. Kiedy odejdą ostatni świadkowie tamtych wydarzeń, będzie ona być może jedynym śladem przypominającym o tym, co się stało.
Na wschód
Reklama
Jednym z najbardziej charakterystycznych obrazów, jaki zapamiętali mieszkańcy Sandomierszczyzny z pierwszych dni września 1939 r., były napływające nieprzerwaną falą tłumy uciekinierów. Pierwsi pojawili się już następnego dnia po napaści Niemiec. Byli to mieszkańcy południowych rejonów ziemi kieleckiej, a później także Śląska i okolic Łodzi. Niektórzy opowiadali o masowych mordach dokonywanych przez okupantów na ludności cywilnej. Potęgowało to uczucie paniki. Drogi, zwłaszcza te w kierunku Sandomierza, były niewyobrażalnie zatłoczone. Wszyscy chcieli za wszelką cenę przeprawić się za Wisłę, aby tam szukać ratunku. Do grup uciekinierów dołączali również miejscowi - głównie młodzież i starsi, niezmoblilizowani do wojska mężczyźni. Całe rodziny, ze spakowanym pospiesznie dobytkiem, pieszo lub na wozach wyruszały byle dalej na wschód.
Zofia z Radziwiłłów Skórzyńska, córka ostatnich przedwojennych właścicieli majątku Sichów pod Staszowem, w swoich wspomnieniach opisała jak wyglądała ta wędrówka.
„Wozy czasem tarasują całą drogę i trzeba je z trudem wymijać. W miarę zbliżania się do przeprawy przez Wisłę na szosie coraz więcej pieszych z węzełkami na plecach i oddziałów wojska. Pamiętam żałosny, jakże smutny widok naszych żołnierzy, siedzących na brzegu szosy i opatrujących sobie odparzone w czasie marszu stopy. (…) Wieść podawana z ust do ust głosiła, że niebawem przyjdą tu Niemcy, że rabują i palą wsie, rżną bydło, mordują kobiety i dzieci, wieszają lub rozstrzeliwują mężczyzn. (…) Niektórzy podejrzewali, że wieści takie rozpuszczane były specjalnie, aby spowodować ogólne zamieszanie, a przede wszystkim utrudnić zorganizowanie zwartej i sensownej obrony. (…) Zdarzało się, że Niemcy bombardowali zatłoczone szosy. Schronieniem były okalające horyzont lasy, boczne piaszczyste trakty, ciche zagubione wsie i gwiaździste noce. Chłopi i dwory podejmowały na ogół uciekinierów gościnnie. Dawano im nocleg i gorącą zupę, wynoszono na drogę sagany dymiących kartofli”.
Reklama
Marsz na wschód okazał się złudnym ratunkiem. Kiedy po agresji Sowietów 17 września dokonano podziału Polski na teren okupacji radzieckiej i niemieckiej, w strefie radzieckiej znalazły się setki tysięcy uchodźców z centralnej i zachodniej Polski.
Walki
3 września na Kielecczyźnie pojawiły się pierwsze oddziały niemieckie, które przełamały polską obronę na styku działania Armii „Łódź” i Armii „Kraków”. W dniach 7-11 września, na lewym brzegu Wisły, ku przeprawie pod Baranowem przedzierała się Grupa Operacyjna „Jagmin” (dawniej „Śląsk”) dowodzona przez gen. Jana Sadowskiego. W jej skład wchodziły m.in. 22. Dywizja Piechoty i 55. Dywizja Piechoty Rezerwowa. W nocy z 10 na 11 września zajęły one pozycje wokół Osieka, celem obrony przyczółka mostowego i umożliwienia saperom budowy drugiego pontonowego mostu przez Wisłę. 11 września przez cały dzień od strony Staszowa i Niekrasowa polskie siły atakowane były nieustannie przez pododdziały niemieckiej 27. i 68. dywizji piechoty. Mimo silnego ostrzału i bombardowań pozycje zajęte przez żołnierzy „Jagmin” zostały utrzymane. Nocą wojsko przeprawiło się na drugą stronę Wisły.
Reklama
9 września bardzo ciężkie boje toczyła pod Stopnicą 22. Dywizja Piechoty Górskiej pod dowództwem płk. Leopolda Endel-Ragisa. Dywizja po wyczerpującym nocnym boju rozbiła niemiecki oddział zaporowy, niszcząc bardzo dużo sprzętu nieprzyjacielskiego i biorąc wielu jeńców, jednak poniosła zarazem ciężkie straty. W nocy z 9 na 10 września dywizja miała wykonać natarcie pozorujące na Staszów. Jej przetrzebione szeregi liczyły już wówczas zaledwie ok. 3 tys. ludzi i 31 dział. 10 września dywizja została rozbita pod Rytwianami przez niemiecką 5. Dywizję Pancerną. Zginęli wówczas m.in. ppłk Jan Wójcik i kpt. Antoni Dobrzański.
W tym samym czasie siły niemieckie również podjęły przygotowania do przeprawy przez Wisłę pod Tarnobrzegiem i Sandomierzem. Mimo że sam Sandomierz już 9 września został zajęty przez wroga, to jednak most pozostawał ciągle w rękach Polaków. Broniła go grupa ppłk. Antoniego Sikorskiego. W Tarnobrzegu siły polskie obsadziły tak zwaną Skalna Górę i długi pas wiślanego brzegu na południe i północ od miasta. Doszło tam do kilkudniowych zaciętych walk o przeprawę. Dzięki temu, że zaangażowana była w nie potężna część sił niemieckich, oddziały polskie wchodzące w skład Armii „Kraków” mogły spokojnie przeprawić się w tym czasie za Wisłę i przesunąć na linię Sanu.
Ze Skalnej Góry roztaczał się rozległy widok aż po Wyżynę Sandomierską, Łoniów i Koprzywnicę. Obrońcy razili dalekim ogniem karabinów maszynowych kolumny niemieckie w marszu z Ciszycy do Radowęża. Niemcy musieli szukać osłony wałów przeciwpowodziowych, a do zwalczania polskiej obrony przesunąć kilka czołgów i tankietek nad sam brzeg rzeki. Trzy dni trwały walki o przeprawy w Tarnobrzegu. Nieprzyjaciel próbował bezskutecznie zbudować tutaj most pontonowy. Wśród obrońców Skalnej Góry szczególnie chwalebnie zapisał się Józef Sarna. Podczas walk w tym miejscu już jako porucznik dowodził Hufcem Przysposobienia Wojskowego i tarnobrzeskimi harcerzami. Mimo miażdżącej przewagi przeciwnika obrońcy wytrwali nad podziw długo. Po udaremnieniu pierwszej próby przejścia Niemców przez rzekę por. Sarna nakazał wycofać się swoim oddziałom oraz ukryć posiadaną broń. Sam został razem z pięcioma żołnierzami oraz dwoma cekaemami, broniąc się przed nacierającym wrogiem jeszcze przez dwa dni. Zginął 13 września, a jego śmierć zakończyła obronę miasta. Ciało porucznika zostało pochowane na skarpie wiślanej. Później zwłoki przeniesione zostały na cmentarz wojenny w Tarnobrzegu. Imię Józefa Sarny nosi Gimnazjum nr 3 w Tarnobrzegu, jedna z ulic miasta oraz Zespół Szkół i jedna z ulic w Gorzycach. W 2008 r. bohaterski obrońca Skalnej Góry pośmiertnie został uhonorowany tarnobrzeskim odznaczeniem Sigillum Civis Virtuti, przyznawanym osobom, które rozsławiają imię miasta i są przykładem dla przyszłych pokoleń.